czwartek, 13 sierpnia 2015

Odpoczywasz na wakacjach, a posłowie podpisują ustawę o groźnej szczepionce i wydają Twoje pieniądze.

Przeczytałam kilka dni temu na jednym z forów, że żadne media nie interesują się, przyjętą właśnie przez sejm, ustawą, dotyczącą obowiązkowych szczepień przeciw wirusowi HPV. Nie jest to do końca prawda, ale rzeczywiście zadziwia mnie brak szerokiej debaty, czy choćby jakichkolwiek głosów przeciw. Dlatego postanowiłam, że się wypowiem, co by chociaż zasygnalizować sprawę.



Większość społeczeństwa postrzega szczepionki jako niezaprzeczalne osiągnięcie cywilizacji i medycyny. To zapewne sprawia, że ustawa o refundacji szczepionki przeciw wirusowi HPV, którego uważa się za przyczynę raka szyjki macicy, przechodzi zupełnie bez echa, tudzież przy ogólnej aprobacie. Tymczasem pomija się bardzo ważną kwestię. Szczepionka ta w wielu krajach została wycofana z użytku z powodu wielu powikłań, w tym utraty płodności, a nawet zgonów. Ponadto nie ma dowodów, że jest skuteczna, czyli że rzeczywiście chroni przed rakiem.

Nie rozumiem, jak w kraju, gdzie jest tak dużo różnych potrzeb także w medycynie, wydaje się pieniądze na refundację tak niepewnej szczepionki. Każda to koszt 1500 zł. Jedynym pewnym beneficjentem nowego przepisu będą koncerny farmaceutyczne, bo czy skorzystają na tym kobiety, wydaje się bardzo wątpliwe.

Trzeba przy tym przypomnieć, jak dochodzi do zarażenia wirusem. Jest on bowiem przenoszony drogą płciową. Wydaje się więc zatem logicznym, że sposobem nie tylko bardziej moralnym, bezpiecznym, ale i w 100% skutecznym jest czystość przedmałżeńska oraz wierność w małżeństwie. Proste i za darmo. Niestety nikt za bardzo nie ma możliwości na tym zarobić. Ale przecież można zorganizować programy, kampanie itp. uświadamiające, co chroni przed wirusem. Kolejny bowiem raz okazuje się, że wspieranie tradycyjnego modelu rodziny i wartości, chroni przed różnymi przykrymi konsekwencjami, w tym wirusami tak groźnymi, jak HIV czy HPV.


W tej sprawie oburza mnie jeszcze przymus pod groźbą grzywny. Według mnie zakrawa to na Trybunał Konstytucyjny, bo jest to zamach na wolność konstytucyjną obywateli. Każdy bowiem ma prawo do sposobu leczenia, jaki mu odpowiada i nikt nie może go zmusić do jakichkolwiek zabiegów medycznych. Tymczasem tutaj jest próba przymusu przez kary finansowe. 

Nie ukrywam swojego przerażenia, ponieważ ustawa od lewa do prawa została podpisana niemal jednogłośnie. Jestem jednak przekonana, że wynika to z ignorancji polityków. Wiedza na temat szkodliwości szczepionek wydaje się nie tyle wiedzą tajemną, co zarezerwowaną dla antysystemowych oszołomów. Jednak co ważne,  także zwolennicy szczepień, potrafią krytycznie wypowiadać się na temat Gardasilu. Tym cenniejszy to głos. Szkoda tylko że w Polsce zupełnie niesłyszany.

sobota, 25 lipca 2015

Przerażająca burza, a my w namiocie



To opis burzy sprzed kilku dni. Wciąż jednak żywe jest we mnie to wspomnienie. Jak mówi moja córka, pewnie nie zapomnę tego do końca życia.








Po upalnym dniu nastała bardzo ciepła noc. Poszliśmy z Tomkiem spać dopiero po 1 w nocy. Niby gdzieś ktoś mówił, że mają być burze, ale mi się wydawało, że nic ich nie zapowiada. Tymczasem około 4 obudziły nas grzmoty i błyski. Mimo pierwszej propozycji Tomka, żeby iść do domu, jakoś nie podjęliśmy tematu, a ja miałam nadzieję, że burza przejdzie gdzieś bokiem. Zamiast tego rozpętało się piekło, armagedon, apokalipsa, dies irae. Marta się obudziła. Obie przywarłyśmy do Tomaszka jak pijawki, jakby mógł nas ochronić. Modliłam się w myślach i szepnęłam Tomkowi do ucha, żeby też się modlił. Robiło się coraz gorzej. Błyskawice rozjaśniały wnętrze namiotu. Topole rosnące obok złowieszczo szumiały, jakby miały runąć nam na głowy. Ulewa waliła w membranę jak w bęben. Wiatr podrywał namiot i szarpał nim. A grzmoty uderzały, mieliśmy wrażenie, obok nas. Miałam okropne myśli. Po prostu strasznie się bałam i wiedziałam, że Tusia także się boi. Poprosiłam więc ją, żebyśmy odmówiły Aniele Boży. A potem Pod Twoją obronę. A potem jeszcze Ojcze nasz. W końcu odmawialiśmy wszystkie znane nam modlitwy łącznie z częściami stałymi Mszy. Aż zaczęliśmy różaniec. Modliliśmy się długo i byłam naprawdę zadziwiona, że Tusia tak chętnie podejmuje każdą kolejną proponowaną modlitwę. Moc modlitwy jest wielka. W czasie drugiej dziesiątki, mimo przerażenia, M zasnęła. A na koniec burza odeszła daleko. Odetchnęłam z ulgą. Także odświeżonym po burzy powietrzem. Z emocji nie mogłam jednak długo usnąć. Wszystko trwało prawie godzinę. Niezapomniane przeżycie, ale postanowiliśmy, że następnym razem nie lekceważymy zbliżającej się burzy, tylko lecimy do domu.


Kiedy rano rozmawialiśmy z babcią, powiedziała nam, że nie bała się o nas, bo obok jest transformator i zawsze ściąga gromy - dlatego waliło rzeczywiście przy naszych głowach. Potęgowało to wrażenia, ale jednocześnie nas chroniło.


Nasz namiot jest wspaniały - przetrwał kolejną już nawałnicę. Stał dzielnie i oczywiście nie puścił nawet kropelki.






Najdzielniejszy był Stasio, który spokojnie wszystko przespał.

czwartek, 2 lipca 2015

Jestem w bajkolandzie.

Rok temu ponad miesiąc spędzaliśmy nad Bałtykiem i pisałam, że możecie mi pozazdrościć. W tym roku jestem w Bajkolandzie i zazdrościć mi możecie tym bardziej. Kolejny raz doświadczamy Bożej Opatrzności i pomocy, bo oczywiście na takie wakacje zupełnie nas nie stać. Ale mamy znajomych, którzy nas zapraszają do siebie i dzielą się Radością i Dobrem. Kolejny raz jestem poruszona Dobrocią Bożą i ludzką.

Nasz Bajkoland mieści się na wyspie Stryno, w Danii. Należy ona do tych wysp, do których dotrzeć można jedynie promem. Mieszka tu zaledwie 200 osób, co sprawia, że wszyscy się znają i tworzą niesamowicie przyjacielską i wspierającą się społeczność. Na ulicy wszyscy się serdecznie pozdrawiają. Nasi znajomi, mimo tego że są Polakami, wcale nie czują się tu obco, a wręcz przeciwnie, zostali powitani z otwartymi ramionami.



Ale klimat Bajkolandu to przede wszystkim niesamowicie piękny pejzaż. Naprawdę nie sądziłam, że skandynawskie widoki mogą być tak urzekające i piękne! Wbrew temu, co myślimy o północy i co za pewne jest w jakimś stopniu prawdziwe, mamy tu teraz niesamowicie słoneczne i upalne dni. 



Soczysta zieleń i morze, które widać z wielu miejsc, bo wyspa jest naprawdę niewielka. Widzę je także w tej chwili przez okno. Malutkie domki, bardzo urokliwe. Niektóre do tego pokryte strzechą! Wszystko wygląda trochę jak skansen. 




Nasz domek jest na uboczu. Wokół dominują pola, co jeszcze bardziej podkreśla ten bajkowy klimat. Takie były moje pierwsze wrażenia, gdy opuściliśmy port i krętymi, wąskimi uliczkami opuszczaliśmy centrum Stryno, żeby udać się do naszych Przyjaciół. I to przekonanie nadal trwa. Niezwykłość podkreśla też nadzwyczaj długi dzień. Słońce zachodzi niby po 22, ale poświata jest do około 1 w nocy, a od 3 robi się znów jasno.



Nie miałam pojęcia, że cała Dania jest bardzo ekologiczna, co oczywiście bardzo mi się podoba. Nie dostaniesz tu mleka UHT, bo mleko powinno trafić do sprzedaży w 24 godziny po wydojeniu krowy. Nie ma tu wielkich zagranicznych supermarketów, gdyż wspiera się rodzimy handel oraz jakość jedzenia. Natomiast na miejscu Wojtek sam piecze chleb, a Emilka ma pszczoły i tłoczy miód oraz robi ekologiczne kosmetyki. 




Mają także kurczaki, które w przyszłości będą znosić jajka. Za chleb Wojtek dostaje we wsi ziemniaki – młode i świeżo wykopane, mięso z krowy, kiełbasę z kozy, wełnę oraz ryby. Z nich ucieszyłam się najbardziej. Flądry. Świeżo złowione. Dzikie, nie z hodowli. I wreszcie ja, która za smakiem ryb nie przepadam i jem tylko ze względu na wartości zdrowotne, doświadczyłam, że ryba może być smaczna! Poza tym we wsi można kupić ekologiczne jajka i inne produkty. Do tego jeden mieszkaniec powiedział nam, że ponieważ likwiduje plantację truskawek, możemy ich sobie nazbierać, ile chcemy. A sąsiad wyjechał i przed wyjazdem też zapowiedział, że możemy w tym czasie zbierać u niego truskawki. Na dachu mamy panel słoneczny, który ogrzewa nam wodę, prąd z wiatraków oraz wodę ze studni, którą można pić prosto z kranu. Nasi znajomi nie potrzebują nawet samochodu – wszędzie dojadą rowerami, w tym jednym specjalnym, z pudłem, gdzie przewozi się dzieci, ale także zakupy i inne rzeczy. Nazywany jest christianią – od nazwy producenta Christianiabikes.dk




Cisza, spokój, czas płynie wolno. Czegóż chcieć więcej? Oczywiście nie każdy lubi takie wakacje, ale my po codziennym zabieganiu marzymy tylko o spokoju i zwolnieniu tempa, by nigdzie nie gnać, nie gonić. I to właśnie mamy.


Emilko i Wojtku, serdecznie Wam dziękujemy! 

czwartek, 11 czerwca 2015

Do obrażonych kampanią Fundacji Mamy i Taty "Nie odkładaj macierzyństwa na potem"

Jestem bardzo poruszona nie tyle kampanią, którą prowadzi obecnie Fundacja Mamy i Taty, co reakcjami na nią. Od kilku dni zbieram się, by coś napisać na ten temat, ale jako mama małych dzieci nie nadążam, ale może nie będzie jeszcze za późno ;)

Na początek będzie bardzo osobiście – bo to teraz takie modne, żeby chwycić za serce swoją wyjątkowo trudną czy czasem wręcz dramatyczną i traumatyczną historią ;)

Kiedy wchodziłam prawie 10 lat temu w związek małżeński, marzyłam o gromadce dzieci. Tak zwana wielodzietność – ale chyba wtedy nie znałam nawet tego słowa – była dla mnie czymś oczywistym. Życie jednak szybciutko zweryfikowało moje plany i wyobrażenia. Jak to mówią, chcesz rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedz Mu o swoich planach. Po półtora roku od ślubu nadal byliśmy bezdzietni. Zaczynaliśmy się zastanawiać, czy może my nie możemy mieć dzieci, może mamy jakieś ukryte choroby, a może taki po prostu zamysł Boży. Ale ponieważ tę ewentualność mieliśmy omówioną jeszcze przed ślubem, nie rodziła jakiegoś ogromnego bólu. Było dla nas oczywiste, że w razie czego nasze dzieci adoptujemy. Zaczęliśmy więc myśleć, jak to praktycznie wygląda. Nie ustawaliśmy jednak w staraniach i modlitwach o nasze dziecko. Doświadczyliśmy więc tego lęku, choć nie ukrywam, że zaufanie wobec Pana Boga uchroniło nas przed rozpaczą i tym bólem, którego doświadcza tak wielu ludzi, gdy ich upragnione dziecko nie nadchodzi. Nie obce nam jednak były myśli o poczuciu pewnego rodzaju słabości i bycia gorszym – coś jest ze mną nie tak, skoro nie mogę mieć dziecka. W tym czasie jedna z sióstr ze Zgromadzenia Franciszkanek Misjonarek Maryi dała nam obrazek z modlitwą za wstawiennictwem Stanisława Papczyńskiego, którego proces beatyfikacyjny właśnie się toczył. Mam więc przekonanie, że ten wspaniały Błogosławiony przyczynił się do poczęcia naszej Martusi. Wreszcie, po trzech latach oczekiwania mogliśmy się cieszyć upragnionym, wyczekanym, wymodlonym i ukochanym nad wszystko dzieckiem. Składaliśmy dzięki Bogu. I na tym koniec bajki i sielanki. Wraz z narodzinami dziecka, wpadłam w depresję. Banał. Jak to ostatnio często bywa i tyle kobiet lubi się tym chwalić. Ja czułam się winna. Winna, że nie potrafię cieszyć się swoim dzieckiem. Winna, że nie potrafię wstać do niego w nocy. Winna, że nie jestem dobrą matką. Winna, że nie czuję instynktu macierzyńskiego. To nie tak miało być! Nie tak zaplanowałam! Nie tak wymarzyłam! Czemu to dziecko ciągle płacze? Czemu nie pomaga ani noszenie, ani nienoszenie? Czemu nie chce spać? Czemu? Czemu? Czemu nie mam sił się nim zająć? Czemu brakuje mi miłości, cierpliwości, wyrozumiałości? Wszystkie moje wady i słabości, w tym psychiczne, wyszły na jaw z ogromną siłą. Nienawidziłam tego obrazu siebie. Byłam matką beznadziejną. Pierwsze miesiące życia M to była walka. Walka ze sobą. Walka ze swoimi słabościami. I walka z dzieckiem. Dziś wiem, jakie błędy wtedy popełniłam, ale nie w tym rzecz. Tamten czas był dla mnie tak trudny, że powiedziałam sobie: nie nadaję się na bycie matką, wystarczy, że to jedno dziecko cierpi przeze mnie, więcej nie skrzywdzę, więc nigdy więcej żadnych dzieci.

A jednak w okolicach drugich urodzin M, zaczęły wracać myśli, że przecież plan był taki, że następne dziecko będzie po 3 latach, więc czas zacząć starania. Poczucie obowiązku (?) strasznie mnie paraliżowało. Emocje szalały – przecież zawsze chciałam mieć dużo dzieci, ale jednak teraz widzę, że się nie nadaję – walka sprzeczności. Powinnam, ale nie chcę. W dodatku nie mogę/nie chcę/nie mam odwagi się do tego przed nikim przyznać. Nie można przecież powiedzieć na głos, że się nie chce kolejnego dziecka, no bo jak to??

I wtedy przyszedł krach finansowy. Nasza względna stabilność runęła. Męża zwolnili z pracy. Ze mną zakończono współpracę, która choć luźna, dawała nam jednak stały dochód, mimo że skromny. Do tego kurs franka skoczył tak, że rata wzrosła nam o kilkaset złotych. Niemal z dnia na dzień stwierdziliśmy, że zamiast myśleć o drugim dziecku, muszę iść do pracy. Kolejny banał. Ot, realia polskiej rodziny. Ale w głębi duszy ulga – uff, mam prawdziwe usprawiedliwienie, dlaczego nie możemy mieć kolejnego dziecka. Wcześniej nie byłam zatrudniona na umowę o pracę, więc z racji narodzin pierworodnej, nic mi się nie należało. Żyliśmy skromnie. Ale doświadczyliśmy przymusu pracy mamy. Nigdy wcześniej ani później (jak dotąd) nie doświadczyłam tak strasznie, czym jest brak poczucia bezpieczeństwa. Wielu psychologów twierdzi, że jest to podstawowa potrzeba kobiet. I ja się z tym w zupełności zgadzam. Zachwiać poczuciem bezpieczeństwa, to rujnować fundamenty, na których opiera się kobieta. Trwało to kilka miesięcy, zanim na nowo poczułam, że się odbijamy od dna, ale wyryło na mnie piętno do końca życia.

Poszłam do pracy. Rzuciłam się w jej wir. Kochałam to, co robiłam. Oddałam temu całe serce. Zaangażowałam się na maksa. Bo taka jestem. Kiedy coś robię, robię to całą sobą. Nie było mowy o kolejnym dziecku, bo jesteśmy za biedni, bo nas nie stać. Ale z czasem nasza sytuacja się stabilizowała. Tomek zaczął zarabiać w różnych miejscach jako wolny ptak. Marta rosła. Ja w pracy wyleczyłam się z wielu kompleksów, nabrałam pewności siebie, zrozumiałam swoje błędy, zdystansowałam się do swojego macierzyństwa i moja relacja z córką zupełnie się zmieniła. Zaczęłam być dumna i po prostu zwyczajnie szczęśliwa, że jestem mamą. Lata mijały, a we mnie rosło poczucie, że powinnam mieć koleje dzieci. Kwestie finansowe wciąż jednak były realne. Zaczęłam jednak czasem myśleć, że to bardzo wygodna wymówka, gdyż wielu ludzi uboższych, decyduje się na kolejne dzieci, a ja bym chciała wygód. Pracowałam ciężko, więc czy nie zasługiwałam na te wygody? A przecież wciąż miałam poczucie życia dość skromnego, żeby nie powiedzieć biednego. W gruncie rzeczy na rękę była mi nasza sytuacja finansowa, bo wciąż mogłam nią usprawiedliwiać niechęć do kolejnego dziecka. Było mi wygodnie. Wszystko już fajnie ułożone. M odchowana. Czego chcieć więcej? A jednak sumienie gryzło.Paradoksalnie dopiero poważny kryzys małżeński, który postanowiliśmy wspólnie pokonać, zaowocował decyzją o drugim dziecku. Nie ukrywam, że nie bez znaczenia był tu fakt wprowadzenia rocznego, płatnego urlopu rodzicielskiego. Tak, ta decyzja rządu pomogła nam w decyzji. Decyzji, której nigdy nie będę żałować. Nie tylko dlatego że mam drugie dziecko, ale przede wszystkim ze względu na łaskę, którą otrzymałam wraz z narodzinami Stasia. Po pierwsze był niejako lekarstwem na rany po pierwszych doświadczeniach macierzyństwa, po drugie dlatego że otworzył mnie na koleje dzieci. Od pierwszych dni jego narodzin niezmiennie powtarzam, że jest tak cudowny, że ja chcę jeszcze i jeszcze.

Kończący się urlop macierzyński – czytaj kończące się pieniądze – bo postanowiliśmy, że zostaję w domu ze Stasiem i nie wracam na razie do pracy – przywołały jednak znane lęki o byt finansowy. Jak sobie damy radę bez mojej pensji? Z czego tu zrezygnować, skoro czuję, że dawno zrezygnowałam już ze wszystkiego. Czemu innych stać na narty? Przecież nie marzę o Alpach, ale nawet na Polskę nie możemy sobie pozwolić? Czemu nie mogę mieć lepszego samochodu? (Czytaj BMW – samochód moich marzeń, który na zawsze pozostanie tylko w tej sferze.) No ale to to są wielkie pragnienia, ale ja nawet do fryzjera nie chodzę! Ciuchów dzieciom nie kupuję – bo wszystko na szczęście dostają, ale przecież inni kupują dla dzieci z przyjemności, żeby cieszyć swoje i cudze oko, a ja nie mogę. Stach nie chodzi na żadne zajęcia, bo M ma swoje trudności, więc ją trzeba wspomagać i wszystkie pieniądze idą na jej edukację, a i tak nie realizujemy wielu pomysłów, które dobrze by jej zrobiły. Więc pojawiły się myśli, że powinnam wrócić do pracy. Do tego zmęczenie dziećmi, bo o to jeszcze zachciało mi się uczyć Tusię w domu, więc jestem z dwójką cały czas. I jak tu myśleć o kolejnym dziecku?

I wtedy kolejne światło z góry. Odwiedziny u wspaniałych wielodzietnych Igi i Dominika w Krakowie – właśnie wtedy, gdy z bólem stwierdziliśmy, że znowu nie stać nas na narty i nie jedziemy nigdzie na ferie. Zaprosili nas do siebie na kilka dni. Zobaczyłam, jak ta ubogo żyjąca Rodzina, jest bogata Miłością. Miłością do Boga i Miłością do siebie nawzajem. Byłam poruszona i wzruszona. Zrozumiałam, że jestem wielkim egoistą, ale że także zupełnie bez sensu porównuję się z moimi bogatymi znajomymi, którym nigdy nie dorównam i którym (nieświadomie?) zazdroszczę. Myślę, że zazdrość dlatego jest jednym z grzechów głównych, bo szalenie nas wyniszcza. Ja byłam właśnie tak wyniszczona. Świadectwo tej rodziny poruszyło moje sumienie. I znów pomogło przypomnieć sobie moje priorytety.

Moje priorytety są moje i wcale nie muszą być uniwersalne. Nie uważam też, że są najlepsze z możliwych. Nie osądzam i nie potępiam też nikogo, kto ma inne. Stwierdziłam bowiem, że wolę mieć dzieci, bo to jest najlepsza inwestycja. Wszystko inne jest wątpliwe i kruche. Wolę więc żyć skromnie, ale mieć dużą rodzinę, dużo osób do kochania – dawania i otrzymywania miłości.Nie będę miała wspomnień z Tokio. Nie będę miała wspomnień z nart. Nie będę miała BMW. Nie będę miała jeszcze wielu innych rzeczy, ale już na zawsze będę miała moje dzieci, a potem także wnuki. Nie stać mnie na fryzjera, nie stać mnie na chodzenie do restauracji, nie stać mnie na chodzenie do klubów sportowych, nie stać mnie na panią do sprzątania, nie stać mnie tort z cukierni na urodziny dzieci, nie stać mnie na ubrania, nie stać mnie na lepsze mieszkanie…. Świadomie z tego rezygnuję i wybieram dzieci. A jednocześnie doświadczam, że z każdym dzieckiem, Tomek zarabia więcej. Więc nasz byt się nie poprawia, ale też nie pogarsza na tyle by np. wylądować na bruku. Tak widzę działanie Opatrzności.



Każdy człowiek ma inną historię życia i inne priorytety. Wierzę jednak, że większość kobiet (jeśli nie wszystkie) ma instynkt macierzyński. Każda marzyła lub marzy o tuleniu maleństwa. Nie dla każdej jednak bycie mamą to cel i istota kobiecości. Spot Fundacji Mamy i Taty odbieram jako troskę o te uczucia kobiecie, które mogą zostać przytłumione w wirze codzienności, zwłaszcza atrakcyjnej czy pasjonującej pracy. W skrócie przesłanie, jakie tu widzę to: kobieto, chcesz robić karierę? Ok, masz do tego prawo, tylko zastanów się, czy nie będziesz żałować, bo może być za późno na dziecko. Tylko tyle i aż tyle.Zupełnie nie rozumiem całego hejtu na to, czego ta kampania nie dotyczy. Zarzuty jakie spotkałam:- nie mówi o życiu przeciętnych, ubogich ludzi- nie mówi o roli mężczyzny- nie mówi o problemach samotnych matek (np. ze ściągalnością alimentów)- nie mówi o braku świadczeń socjalnych dla rodzin- nie mówi o braku polityki prorodzinnej- nie mówi o kobietach, które naprawdę chciały, ale nie mogąI tak dalej, i tak dalej. Nie mówi o milionie innych rzeczy, więc jak można ją za to hejtować? Gdyby poruszyła jedną z wymienionych, nadal byłyby zarzuty, że nie porusza innych.Porusza ten, bo coraz więcej kobiet wpada w wir pracy i kariery. Jeszcze tylko samochód. Jeszcze tylko mieszkanie. Jeszcze tylko podróże. Bo trzeba żyć. A przecież dzieci to „nieżycie”. Ale w głębi duszy tych kobiet tkwi pragnienie potomstwa. Chcą dziecka, ale jeszcze nie teraz. Spot przypomina, że takie odkładanie może się źle skończyć, bo mogą w końcu nie zdążyć i po prostu żałować.Ten klip nikogo nie osądza, nikogo nie piętnuje. Zastanawia mnie więc ta histeryczna reakcja. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że działa tu mechanizm „uderz w stół, a nożyce się odezwą”. Uważam, że jeśli ktoś uważa, że spot go nie dotyczy – bo nie ma dzieci z innych przyczyn, niż w nim podane – to powinien przyjąć go jako adresowany do innych i nie widzę podstaw, by brać go do siebie. Słowem, przejmować się powinny kobiety odkładające na potem, a reszta może zwyczajnie olać. Czemu jednak tak się nie dzieje? Bo klip porusza sumienie nie tylko tych bogatych. Nadal jednak uważam, że jeśli sumienie czyste, nie powinno ono tak gwałtownie buzować. A mówię to znając swoje własne słabości i skłonności do uciekania w wymówki, że mnie nie stać na dziecko. Tokio to dla nich jakaś odległa galaktyka. Oni mówią, że chcą spokojnie żyć od pierwszego do pierwszego, że chcą mieć dostęp do żłobków i przedszkoli, że chcą mieć dofinansowanie do edukacji, że chcą odmalować mieszkanie, mieć w ogóle jakiś samochód itd. Więc jak to jest? Nie stać mnie, bo nie mam tego, czy tamtego, a inni mają jeszcze mniej, a jednak decydują się na dziecko. Finanse to wymówka, za którą stoi – no właśnie co? Delikatnie mówiąc, uwarunkowania psychiczne, bo tak naprawdę, decyzja o dziecku wynika z naszych całościowych przekonań i priorytetów właśnie, a także wewnętrznej siły do podjęcia ich realizacji. Wydaje mi się – z własnego doświadczenia – że kobieta, która z jednej strony w swych głębokich uczuciach macierzyńskich pragnie dziecka, ale z drugiej doświadcza przeróżnych trudności, by się na nie zdecydować – przeżywa ogromne rozdarcie i ból.Ale jak określić fakt, że dla kogoś ważniejsza jest kariera niż dziecko? Że ważniejsze są podróże? Że ważniejsze są pieniądze? Że ważniejsze jest wygodne, luksusowe, komfortowe życie? Czy to może być ważniejsze? Czy mamy prawo, by było? Uważam, że gdy ktoś wchodzi w małżeństwo, zwłaszcza chrześcijańskie, to nie może być nic ważniejszego – po pierwsze miłość do współmałżonka, po drugie miłość do dzieci. Wszystko inne można realizować, nie ma zakazu, byle tylko nie przeszkadzało w osiąganiu tych dwóch celów.Jeśli masz czyste sumienie, to akcja nie powinna Cię poruszać tak osobiście – choć ma prawo bulwersować, jak każde dzieło. Ale skoro tak drażni, to może warto zajrzeć w głąb sumienia, czy czasem o czymś nam nie przypomina, czego uznać nie chcemy/nie potrafimy/nie mamy siły. Nikt Cię nie osądza – sam siebie sądzisz, skoro widzisz osąd, gdzie go nie ma. Chciej zobaczyć troskę.Choć kobiety mają tendencję, by wszystko brać za bardzo do siebie. Jak w tym żarcie:- Mąż do żony – Wy, kobiety wszystko bierzecie do siebie.- Żona – Ja nie.



   Epilog   

Kilkakrotnie pojawiały się też głosy, że nawet jeśli ktoś dziecka nie chce, to nikomu nic do tego, to nie jest niczyja sprawa, nie wolno się nam wtrącać. Otóż mam mieszane uczucia. Z jednej strony chciałabym ten wybór uszanować i powiedzieć – ok, Wasza sprawa, róbcie, co chcecie. Ale nie mogę. Nie mogę tego powiedzieć, bo to nie jest tylko i wyłącznie Wasza sprawa. Dlatego, że dzieci są wspólną wartością całego społeczeństwa. Dlaczego moje dzieci mają w przyszłości pracować na tych, którzy dzieci nie mają? Że niby jak, bo przecież nikt w emerytury nie wierzy. Ale nawet jeśli komuś uda się odłożyć i żyć „za swoje”, to będzie kupował chleb, który upieką moje dzieci, pójdzie do moich dzieci do lekarza, moje dzieci będą budowały drogi itd. Niestety to nie jest tylko Wasza sprawa. 

czwartek, 4 czerwca 2015

Resztkowe placuszki Babci Jadzi na soku pomidorowym z sodą (bez glutenu i bez nabiału)

Ostatnio na nowo zdałam sobie sprawę z tego, jak ważne jest dla mnie niewyrzucanie, niemarnowanie jedzenia. Niestety i mi zdarza się przegapić jakieś warzywo czy owoc w lodówce albo zostawiać resztki po obiedzie na następny dzień, by potem o nich zapomnieć i nie zużyć. W moim domu była zasada, że każdy nakłada sobie sam na talerz, za to tyle, ile zje i nie zostawia resztek, które trzeba by wyrzucić. Lepiej więc było brać 10 drobnych dokładek, ale nie ryzykować, że się coś zostawi na talerzu. Tę zasadę przeniosłam do naszej rodziny. Dzięki niej przynajmniej nie wyrzucamy resztek z talerzy. Niestety ta metoda nie chroni przed resztkami w garnkach ;)



Dziś chcę się podzielić jednym ze sposobów na wykorzystanie pozostałości po obiedzie czy śniadaniu. Moja mama jest mistrzem w wykorzystywaniu ostatków. Potrafi zrobić placuszki niemal ze wszystkiego. Zawsze byłam fanem placków mojej mamy, niestety w mojej rodzinie nikt nie podzielał tego entuzjazmu. Poza tym ja nie bardzo potrafię improwizować, a moja mama nie tworzy przepisów, tylko miesza, co ma pod ręką i smaży. Dlatego jakoś ten sposób nie był u nas obecny. Odkąd jesteśmy na diecie bezglutenowej (no i terapii SI) moje dziecko jest jednak dużo bardziej otwarte na nowe smaki i przy ostatniej wizycie babci, okazało się, że placki stały się hitem Martusi.

Chciałabym się z Wami podzielić pomysłem na placuszki z sokiem pomidorowym na sodzie. Nie jestem więc w stanie podać szczegółowego przepisu, a jedynie zarys koncepcji. Chodzi bowiem o wykorzystanie resztek, jakie się ma. Przykładowo:
- ugotowane wcześniej: ryż, kasze i płatki różnego rodzaju;
- starta marchewka
- przecier pomidorowy
- jajko
- mąka bg, np. gryczana – do zagęszczenia
- sól
- i po wymieszaniu wszystkiego, tuż przed smażeniem, soda. Wchodzi ona w reakcję z sokiem/przecierem pomidorowym, dzięki czemu placuszki fajnie rosną i są puszyste. Ja miałam sok zrobiony przez moją mamę z jej własnych pomidorów, mmmmmmmm, ale może być oczywiście kupny.
Smażymy na tłuszczu, na dobrze rozgrzanej patelni.

Oczywiście wariacji jest nieskończenie dużo. Wszystko zależy od inwencji. Możemy dołożyć inne warzywa. Możemy dołożyć owoce. Możemy dosypać np. mak.
Dla dzieci z SI, czy też zwyczajnie nielubiących warzyw, to także świetny sposób na ich przemycenie. Ponieważ i moja Marta za warzywami nie przepada, wszelkie sposoby, jak jej te warzywa zapodać, są mile widziane.

Mam nadzieję, że będzie to dla kogoś inspiracja. A może i Wy robicie takie placuszki?

niedziela, 24 maja 2015

Dlaczego chodzę na starą Mszę.

Na pytanie, dlaczego chodzę na starą Mszę, mam ochotę odpowiedzieć, że to przecież oczywiste dlaczego chodzę! Gdy się wie, to, co wiem na temat Mszy, nie można już po prostu przejść wobec niej obojętnie. Może to dar, że od dziecka ukochałam Eucharystię i zawsze wydawała mi się ona bardzo ważna. Bardzo długo był to dar trudny, bo nie potrafiłam przeżywać Mszy tak, jak bym chciała. Nawet do końca nie wiedziałam, jak mam ją przeżywać, ale ciągle czułam niedosyt. Wpadłam – jak to z perspektywy czasu nazywam – w pułapkę „aktywnego uczestniczenia we Mszy”. Dopiero na Tridentinie zrozumiałam, że Msza to modlitwa, czas spotkania z Bogiem. Wcześniej ciągle rozgryzałam, jak jeszcze bardziej mogę uczestniczyć. Odpowiadać na wszystkie wezwania księdza? Śpiewać wszystkie pieśni? A może angażować się i czytać czytania oraz śpiewać psalm? Albo animować śpiew w scholi? Wszelkie podejmowane próby nie zaspakajały mojej potrzeby głębokiego przeżywania Mszy. Nawet napisanie pracy magisterskiej o adoracji Najświętszego Sakramentu, nie przybliżyło mnie do tego.



Nie pamiętam już kto powiedział mi kiedyś coś, co na zawsze przemieniło moje myślenie o Tradycji. Wstyd się przyznać, że student teologii nie miał o tym pojęcia, ale to tylko świadczy o poziomie naszych studiów. Ów ktoś powiedział mi wtedy, że Tradycja, to coś żywego, co się rozwija, dlatego też Msza rozwijała swoją formę przez wieki. Natomiast NOM nie jest wynikiem rozwoju Tradycji, ale zebrania się kilku osób, które postanowiły, jak to teraz ma się odprawiać Msza. Jednym słowem, Msza została wymyślona na nowo, jako pewien konstrukt, co grosza niejako naśladujący zgromadzenia protestanckie. Było to dla mnie spore zaskoczenie i rzeczywiście dało mocno do myślenia. Postawiło wręcz pod znakiem zapytania zasadność Novus Ordo Missae. Mimo tego trochę czasu upłynęło zanim zaczęłam chodzić na Tridentinę. Początkowo próbowałam ją przeżywać jak NOM. I tak, da się! Można w niej tak samo kłaść główny nacisk na zewnętrzne aktywne uczestniczenie, ale znów tylko ona może pozwolić człowiekowi wyjść z tej pułapki. Jeśli człowiek pozwoli sobie po prostu na to, że się modli, wtedy zaczyna odkrywać głębię Liturgii. Dla mnie wiele rzeczy wtedy stało się jasnymi i oczywistymi. Zobaczyłam na czym polega zasadnicza różnica w sprawowaniu Mszy. Na Novus Ordo Missae ksiądz jakby animuje, zarządza, zachęca do uczestniczenia. Często miałam (i mam nadal, jeśli zdarzy mi się być na nowej Mszy) wrażenie, że jest to strasznie przegadane. Gorzej, że czasem księża w tej swojej animacji posuwają się za daleko. Tak bardzo chcą przekonać wiernych, że tracą chyba z oczu do czego chcą przekonać. Mam tu na myśli różne ekscesy na Mszach, do których wielu z nas już przywykło, a które mnie jednak zawsze bodły. Na starej Mszy, ksiądz się modli i tą swoją postawą, zachęca, zaprasza do modlitwy. A momenty ciszy są tu kluczowe. Niedawno mój znajomy pięknie napisał w komentarzu na Facebooku – nie będę cytować, dokładnie nie pamiętam wszystkich słów, więc będzie parafraza – że na Mszy ksiądz rozmawia z Bogiem, a im ciszej mówi, tym większa jest intymność między nimi, dlatego tego nie wypada podsłuchiwać. To kolejny raz uświadomiło mi zasadność modlitw wypowiadanych cicho przez księdza w czasie Mszy. Jeśli wierny chce, ma możliwość modlić się tymi samymi modlitwami, posługując się mszalikiem. Ale równie dobrze może modlić się w tym czasie swoimi słowami, albo zupełnie bez słów.
W swojej pracy magisterskiej pisałam, że Msza święta jest adoracją. I tak jest, tylko na Novus Ordo Missae nigdy nie mogłam tego doświadczyć. Nie mówię, że nie można, bo pewnie wielu potrafi, ale ja nie mogę. Dopiero na starej Mszy zobaczyłam, że ważniejsze od zewnętrznego uczestnictwa, jest adorowanie Pana Boga. Dzisiejszy świat mocno stawia na indywidualizm i antropocentryzm, co przeszło także do Kościoła. Rola świeckich jest oczywiście ważna i niepodważalna, ale przez to zaczyna się niektórym wydawać, że są nieodłączną częścią Mszy. Sama wolę uznać swoje miejsce, a jest nim cicha adoracja, modlitwa. To Bóg przychodzi do człowieka, a on może Go tylko przyjąć. Nic nie musi robić, poza gotowością, otwartością i czystością serca. Kapłan sprawuje Eucharystię dla nas, ale naprawdę nie jesteśmy do tego niezbędni. Bez nas ten sam cud także by się dokonywał. Lepiej uznać, że oto taki mały, nic nieznaczący, w niczym niezasługujący, może przyjąć Boga do serca. Bo swoim „działaniem, aktywnym uczestniczeniem” próbuję jakby udowodnić, że ja tu coś sprawiam, albo że ja zasługuję. Nie. Jestem grzesznik, za którego umiera na tej Mszy Jezus, składa się za mnie w ofierze Ojcu, a ja mogę przyjąć owoc tego odkupienia. Jaka to ogromna radość, jakiż zaszczyt! I jak tu Boga nie uwielbiać, nie adorować? Za tak wspaniały dar należy Mu się najwyższa cześć. Dlatego z taką czcią sprawujemy Tridentinę. Dlatego tyle w niej pokłonów i klękania – uznajemy swoją niskość i wyznajemy wielkość Boga, a jednocześnie Jego miłość i miłosierdzie. Gesty ciała nie są tutaj czymś li tylko zewnętrznym, a przynajmniej nie powinny. One wynikają z potrzeby serca. Ciało i duch powinny bowiem być zjednoczone w oddawaniu czci Bogu. Wtedy przestaje dziwić cała „otoczka”, a zaczyna zachwycać, być czymś oczywistym – Bogu należą się te wszystkie kadzidła, dostojne szaty i uroczyste śpiewy.
Nie trzeba ukrywać, że przed Soborem Watykańskim II stara Msza nie wyglądała, jak teraz – to częsty zarzut przeciwników starej Mszy. Ale przecież Sobór postulował zmiany, chciał reformy liturgicznej i tradycjonaliści to uznają. Tyle że to, co uczyniono z Mszą, nie jest realizacją Soboru. Jego postulaty są zrealizowane znacznie bardziej właśnie w obecnej Tridentinie. Tym bardziej jest to dla mnie argument za chodzeniem na starą Mszę. Pomogła mi ona także lepiej przeżywać nową Mszę, ale nie ukrywam, że mam nadal z tym problem i po prostu męczę się. Dlatego jestem wdzięczna Bogu, że postawił na mej drodze ludzi, którzy mi powiedzieli o tradycji liturgicznej i za mojego męża, ponieważ początkowo to głównie on powodował, że zaczęliśmy jeździć na Tridentinę. Dziś jest ona naszym duchowym domem.




Artykuł ukazał się na portalu christianitas.org

http://christianitas.org/news/dlaczego-chodze-na-stara-msze/

środa, 13 maja 2015

Dziecko z trudnościami a edukacja domowa (cz. III)

No i musi powstać trzecia część, bo pytania zadawane w komentarzach do II części pokazują, że temat nie jest wyczerpany. Cały cykl zaczął się tu
Pojawił się głos dotyczący tego, że ED jest „płaszczem ochronnym”. Czy to dobrze, czy źle? Wszystko zależy, jak rozumiemy to sformułowanie. Bo jeśli popatrzymy na to, jak na płaszcz przeciwdeszczowy, to ja widzę same zalety. Ale można też w ED upatrywać formy ucieczki przed światem, izolowania dziecka itd. Ja jestem zwolennikiem chronienia dzieci. Ogólnie jestem zwolennikiem „etapów”, jak to nazywam – mam w planach post, który to szerzej wyjaśni. A ogólnie chodzi o to, że w zależności od wieku i stopnia rozwoju dziecka, ma ono inne potrzeby i należy je spełniać, z perspektywy danego etapu. Nie wolno na dziecko patrzeć, jak na małego dorosłego i w ten sposób przygotowywać go do twardości życia, że będzie się go twardo traktować. To nie przynosi pożądanych efektów. Zatem, jeśli mówimy o małych dzieciach oraz o dzieciach z trudnościami, należy im się szczególna pomoc, a nawet ochrona. Choć ja nie lubię tego tak nazywać, bo kojarzy się z tym, że z czymś walczymy, że ktoś/coś nas atakuje, a my się bronimy/chronimy. Ja próbuję postrzegać proces edukacyjny, jako coś naturalnego, jako zwykłą część życia. Więc skoro roczniakowi nie dam noża (chronię go, żeby się nie pokaleczył), albo daję mu pod kontrolą, to podobnie nie narażam dziecka z trudnościami na sytuacje, które go zranią. Czy z faktu, że każdy z nas kiedyś się skaleczył nożem, wynika, że mam pozwolić operować nim roczniakowi? Czy z faktu, że kiedyś jakiś szef nakrzyczy na moje dziecko wynika, że ja mam na nie krzyczeć, by było na to przygotowane, uodpornione i niewzruszone? Mam nadzieję, że dostrzegacie absurd. Zresztą praktyka doskonale pokazuje, że próby rzucania dzieci na głęboką wodę, w większości przypadków kończą się słabo, w wielu bardzo źle. Dzieci bowiem nie mają struktury, by twardnieć. One są z natury ufne i co najwyżej można je coraz głębiej ranić.
Oczywiście może się tak zdarzyć, że jakiś rodzic świadomie lub mniej świadomie chce swoje dziecko izolować od świata. Mam jednak i w tym względzie obserwacje, jak cudowne są dzieci. One po prostu są zaprogramowane na kontakty z innymi. Jeśli rodzice im tego nie zapewniają w sposób wystarczający, będą się tego domagać. Czasem może się to przejawiać niezupełnie wprost i rodzic może nie zauważyć, że w ED dziecku brakuje innych dzieci. Może być tak, że nagle dziecko chce iść do przedszkola lub szkoły. Bo to mu się kojarzy po prostu z dziećmi. To wcale nie musi oznaczać, że dziecko chce doświadczyć systemu szkolnego. Ono tęskni za kontaktami. To ważny sygnał i należy podjąć kroki, by zaspokoić potrzebę naszej pociechy. Może się to też przejawiać tym – jak było u mojej Perły, która miała doświadczenie przedszkolne – że dziecko chce spotykać się z dawnymi kolegami z przedszkola. Mi się to wydawało dziwne, bo M sporo cierpiała od dzieci ze swojej grupy. Po przejściu na ED doświadczała dodatkowego odrzucenia. Tymczasem to był sygnał – „mamo, potrzebuję kontaktów”. Zasadniczo rodzice ED mają ten temat mocno przemyślany, bo to pierwszy zarzut, jaki spotykamy ;) Każdy z nas więc organizuje dla swoich dzieci zajęcia, spotkania, gdzie ta ważna potrzeba będzie zaspokojona. Jeśli tego nie będzie – dziecko samo się upomni. Może to być zapewne w jeszcze inny sposób, ale nie mam tak dużego doświadczenia. Są pewnie tzw. dzieci zamknięte, nieśmiałe. To są zawsze kwestie indywidualne, więc nie chcę ferować wyroków. Należy każdy przypadek rozpatrzyć właśnie indywidualnie i poszukać przyczyn owego zamknięcia. Może ono także świadczyć o niezaspokojonej potrzebie kontaktu. Dziecko zbyt rzadko spotyka się z innymi dziećmi i czuje się nieswojo, bo nie ma jakby wyrobionego zwyczaju, pewnych odruchów, które nabierają dzieci, gdy spotykają się często. Nie wie, jak się zachować i to je zawstydza. A zwłaszcza dziecko z trudnościami, z obniżoną samooceną może mieć problem, by ten wstyd przezwyciężać. Dlatego kryje się za fasadą swojej pozornej niechęci do kontaktów. I znów to ważny sygnał, że dziecko ma tych kontaktów za mało i trzeba mu tworzyć takie okazje, by nabierało pewności siebie.
Nam szczęśliwie udało się szybko znaleźć sporo zajęć, na których M zaspakaja tę swoją potrzebę. Ponieważ bardzo często jest starsza od większości dzieci – zyskuje uznanie, sympatię i podziw młodszych dzieci. Myślę, że to nie jest bez znaczenia dla jej rozwoju oraz poczucia wartości. Czuje się kochana i sama chętnie wyraża swoją sympatię słowami: „kocham cię”. Dla niektórych może to być szokujące, ale bardzo mi się podobało, jak jeden z jej kolegów świetnie to wyjaśnił swojej mamie: „Wiesz mamo, jak Marta kogoś bardzo lubi, to mówi, że go kocha”. Jednocześnie najwięcej radości czerpie ze spotkań z dziećmi w swoim i podobnym wieku. Co fajne, dzieci ED raczej nie pytają: do której chodzisz klasy? (co jest chyba standardem w szkole. Nota bene M na początku roku zawsze odpowiadała: „Ja nigdzie nie chodzę. Mam edukację w domu”, powodując sporą konsternację pytających. Aż musiałam jej powiedzieć, że nie musi każdemu o tym opowiadać ;) Dzieci w ED chyba w ogóle rzadko pytają się o swój wiek. Liczy się dla nich zabawa.
Kiedyś pani, która prowadzi zajęcia z metodami Montessori, na które chodzi M powiedziała, że ma taką obserwację, że dzieci z ED bardziej cenią sobie relacje z innymi dziećmi, bardziej o nie dbają i doceniają, bo mają ich stosunkowo mało i wiedzą, że nie jest im to tak dane, jak w szkole, gdzie wiadomo, że się przyjdzie i zawsze ktoś jest. Podzieliłam się tym na grupie i dostałam potwierdzenie, że rzeczywiście tak jest. Zresztą sama widzę to po M. Jest bardzo empatyczna, wrażliwa na drugie dziecko. Do tego ma takie (dla mnie niesamowite) odruchy. Potrafi zapamiętać, że jakieś dziecko danego dnia ma urodziny i prosi, żebyśmy do niego zadzwonili i złożyli życzenia. Poza tym pamięta, którego dnia kogo spotyka ze swoich bardziej stałych znajomych i bardzo się tym cieszy. Widzę, że woli relacje jeden na jeden. W grupie ma jakby potrzebę wybrania jednego dziecka, z którym w danym momencie się bawi, trzyma. Ale czy to znaczy, że nie umie współpracować z grupą? Moim zdaniem swoim zachowaniem nie niszczy grupy, a to kluczowe. Poza tym, ma jeszcze czas, by się tego nauczyć. Ale dzięki temu, że stale jesteśmy razem, mam szansę i w ogóle możliwość takie rzeczy zauważać i jakoś jej pomagać, rozmawiać z nią itd. Tak więc nie powinniśmy mieć obaw co do tego, czy ED przygotowuje do współpracy w grupie. Zarówno w szkole, jak i w domu możemy to zepsuć. Natomiast w domu mamy większe możliwości, by ten proces przebiegał naturalnie i w zasadzie bezboleśnie. Drobnych zadrapań nie wpisuję na konto zranień ;)



Chcę powiedzieć o jeszcze jednej ważnej zalecie i przewadze ED. Mianowicie rodzice i dziecko mają możliwość doboru towarzystwa (jakkolwiek brzmi to niefortunnie), dziecko nie jest skazane na przypadkową grupę rówieśniczą. Myślę, że zwłaszcza rodzice dzieci z trudnościami, które miały doświadczenia życia w takich grupach, wiedzą o czym mówię i zgodzą się ze mną. Mimo najszczerszych chęci pedagogów i wychowawców, dziecko z problemami jest zwykle przez inne dzieci „wyłapywane”, jako to inne, albo jako to gorsze. Co takie doświadczenie dziecku choćby z ZA daje? Moim zdaniem nic dobrego. Dziecko takie wiecznie jest strofowane przez nauczyciela w obliczu innych dzieci. Porównuje się z nimi i czuje się gorsze. W rezultacie może wybrać z dwóch strategii; albo postanowi, że wszystkim udowodni, że jest coś warte (co wszyscy odbierają za pozytywną motywację, ale w rzeczywistości jest wołaniem o akceptację i jest wyniszczające. Poza tym śmiem twierdzić, że w mniejszości wybierane.); albo stwierdzi, że skoro i tak jest nic nie warte, to nie ma sensu się wysilać i znów ma dwa wybory: albo siedzi cicho – typ unikający, albo – jak się mówi – stwarza trudności – typ prowokatorski. Skoro bowiem nie mogę być najlepszy, to będę najgorszy. Albo skoro nie daję rady zwrócić na siebie uwagi poprzez pozytywne osiągnięcia, będę ją zwracał przez tzw. złe zachowanie. Coś mi się wydaje, że nauczyciele rzadko kiedy robią taką analizę przyczyn zachowań swoich uczniów. Obawiam się też, że i wielu rodziców ulega temu – to dziecko ma się dostosować, bo całe życie na tym polega, by się dostosowywać. No jeśli tak postrzegamy życie, to rzeczywiście. Tylko czy to słuszne podejście? Szkoła wychowuje uległych poddanych, ale to nie tacy ludzie zmieniają świat i czynią go lepszym. 
Mamy więc prawo, a może i obowiązek szukać dziecku takich kontaktów, które je będą ubogacały, uczyły wartości społecznych, nawet jeśli poprzez doświadczanie pewnych trudności, to jednak ostatecznie w sposób, który nam odpowiada. Nie chodzi o to, by unikać nieprzyjemnych sytuacji, bo tego się zwyczajnie nie da. Natomiast nie trzeba dziecka skazywać na relacje raniące.
I tutaj doskonale pojawia się nam wątek motywacji, o którą także padło pytanie: jak motywować dziecko, które nie ma motywacji do nauki w żadnym kierunku?
Znów uważam, że należy sprawę potraktować bardzo indywidualnie i wszelkie odpowiedzi mogą być zupełnie chybione, ale spróbuję nakreślić jakiś ogólny obraz, który może okazać się pomocny. Moje pierwsze skojarzenie to niedawne spotkanie z panem leśnikiem, który prowadził lekcję w Kampinosie dla grupy dzieci z ED. W mojej relacji na blogu postanowiłam zupełnie nie poruszać przykrej sytuacji, która miała miejsce w czasie tejże lekcji. Pan bowiem przez całą lekcję rozdawał za każde zadane pytanie nagrody, obiecując, że kto zbierze ich najwięcej otrzyma nagrodę główną. Nie podobał mi się ten pomysł, ale postanowiłam uszanować sposób prowadzenia lekcji. Niestety zgodnie z moimi obawami, ostatecznie dla kilkorga dzieci doświadczenie zbierania nagród okazało się traumatyczne – zwłaszcza, że szanse były bardzo nierówne, bo dzieci  były w wieku od niemowlaka do IV czy nawet V klasy. Podeszłyśmy więc z koleżanką po zajęciach do pana, bo także moja M się popłakała, że zebrała tylko 2 nagrody (a ktoś miał 13). I pan na moje, że my w ED nie stosujemy nagród i po to uciekamy od systemy, powiedział, bardzo szczerze zdziwiony: „no to jak pani motywuje swoje dziecko?” Jemu się po prostu w głowie nie mieści, że można inaczej, że nie trzeba stosować ocen, kar i nagród. Powiedziałam mu: Bo ja ufam dziecku, że ono CHCE się dowiedzieć, ono jest ciekawe. Ono chce zdobywać wiedzę, żeby wiedzieć, a nie po to, by mieć za to nagrodę. No pan wywalił na mnie oczy, jakbym co najmniej urwała się z choinki.

No więc co z tymi dziećmi, którym brak motywacji? Ja się pytam w pierwszym momencie: czy to dziecko chodzi do szkoły? Jeśli tak, to odpowiadam, że na 99% to winna szkoły. Zostawiam sobie margines błędu, że mogę się mylić, bo może być jeszcze inna przyczyna. Ja na pytanie „jak motywować, gdy brak motywacji?”, najpierw pytam: „a jaka jest przyczyna braku motywacji?” I myślę, że tu jest pies pogrzebany. Mało kto się zastanawia, dlaczego, skąd to się bierze. Z góry zakładamy, że dziecko jest leniwe, wygodnickie, idące na łatwiznę. Po sobie wiem, że to wszystko sprawia szkoła. Nawet moja M po przedszkolu potrzebowała przejść tzw. odszkolnienie, czyli proces, gdzie zamiast przyjmować motywację z zewnątrz, zacząć poznawać świat z czystej ciekawości. Tę naturalną ciekawość szkoła niszczy. Naprawdę niewiele potrzeba w ED, by dziecko chciało. Wystarczy mu stworzyć warunki, a ono będzie czerpać z otoczenia. Oczywiście możemy dziecko posadzić na cały dzień przez tv czy komputerem i wtedy też mamy pewien efekt, ale ufam, że rodzice ED świadomie kierują edukacją swych dzieci. Każdy znajduje sposób na swojego „leniuszka”. Tylko w ED można sobie pozwolić na tak indywidualistyczne podejście. W szkole nie ma co na to liczyć. Szkoła będzie szukała co najwyżej nowych sposobów motywacji – kiedyś oceny, teraz słoneczka, chmurki i gwiazdki, ale nie szuka przyczyn, bo wie, że sama niszczy kreatywność i po prostu zniechęca do nauki. Zwłaszcza rodzice dzieci, które chodziły do szkoły i miały szereg trudności, mogą zaświadczyć, jak bardzo ich dzieci zmieniły nastawienie, nie tylko do nauki. I nie ma to nic wspólnego ze stawianiem dziecka w centrum. Dziecko w domu uczy się swojego miejsca w społeczeństwie. Oczywiście dużo to łatwiejsze, gdy mamy kilkoro dzieci, ale także jedynacy nie muszą wyrosnąć na egocentryków. Z kolei czy szkoła gwarantuje, że jedynak nie będzie egoistą? W ED możemy popełnić wiele błędów i nie ukrywam, że są pewne zagrożenia i wyzwania dla rodziców, ale nauka w domu to proces dla całej rodziny. Mamy szansę się obserwować i wyciągać wnioski oraz dostosowywać metody do swoich potrzeb i możliwości. To jest przewaga, której szkoła nigdy nie będzie miała.

wtorek, 12 maja 2015

Dziecko z trudnościami (zaburzeniami integracji sensorycznej i nie tylko) a edukacja domowa cz. II

[Pierwsza część do przeczytania tu]

Dla kogo edukacja domowa? Dla jakich dzieci? Naprawdę z całym przekonaniem chcę powiedzieć – dla każdego dziecka. I to jest pierwsza przewaga ED nad szkołą. Szkoła jest tylko dla niektórych, bo nie powiem, że szkoła nie jest dobra dla nikogo. Są bowiem dzieci, które świetnie sobie radzą i chodzenie do szkoły im służy. Są jednak takie, którym szkoła w najlepszym razie nie szkodzi. Ale niestety są i takie, którym szkoła szkodzi lub wręcz je niszczy. Niestety myślenie większości, w takich przypadkach, polega na tym, że to dziecko ma problem i ono ma się dostosować. Przecież system się nie dostosuje do jednego dziecka. Przecież pani ma na głowie całą klasę. I tym podobne frazesy. Ja nie jestem obiektywna, bo uważam, że jestem w tej grupie, której szkoła zaszkodziła. Zabiła moją kreatywność i stłamsiła zaangażowanie. Do dzisiaj mam poczucie, że noszę na sobie piętno czasów szkolnych. Więc tak, nie jestem obiektywna i szkoły nie lubię i nic mnie do niej nie przekona. Ale jednak wierzę, że są szkoły inne. Niestety nie te publiczne. Co do nich można mieć tylko nadzieje, że się trafi dobry nauczyciel, ale to jest jak ruletka. Nie wyobrażam sobie stawiać na takiej szali dobra własnego dziecka. Zwłaszcza dziecka tak wrażliwego, jak moje. Są jednak dobre szkoły prywatne. I zawsze myślałam, że M pójdzie do takiej szkoły. Zasmakowałyśmy jednak w nauce w domu i ani nam w głowie jakakolwiek szkoła ;)



Tak więc ED jest dla wszystkich dzieci. Tym szczególnie uzdolnionym pozwoli rozwinąć skrzydła. Tym tzw. średnim też! Okazuje się bowiem, że średniactwo jest często owocem procesu szkolnego. A co z dziećmi z trudnościami? Szczególnymi potrzebami? Wszelkimi dysfunkcjami jak dysleksja, dysortografia? Dzieci z zaburzeniami SI? Dzieci z autyzmem czy Aspergerem?
Spotykam wciąż zarówno w realu, jak w internecie mnóstwo osób, które potwierdzają wręcz zbawienny wpływ ED na dzieci z trudnościami. Wielu rodziców doświadczyło „dobrodziejstw” szkoły i z radością uciekli pod skrzydła edukacji domowej, gdzie odnaleźli wytchnienie. Oczywiście wiele trudności pojawia się dopiero w szkole albo powoduje je szkoła. Jeśli szkoła nie potrafi im zaradzić i widzimy, że dziecko się męczy (i nie oszukujmy się, męczą się wtedy także rodzice, męczy się cała rodzina), nie widzę podstaw, by upierać się przy trwaniu w systemie. Choć może się tu pojawić dla wielu kluczowa kwestia – oboje pracujący na etat rodzice. To oddzielny temat, ale tylko zasygnalizuję, że jeśli mamy dziecko z trudnościami, powinniśmy się liczyć z koniecznością poświęcenia mu większej ilości czasu. Paradoksalnie, będziemy go potrzebowali mniej poświęcać, jeśli będziemy razem w domu, niż wówczas, gdy dziecko chodzi do szkoły. Pierwsza bowiem i podstawowa kwestia to dostosowanie. W szkole dziecko ma narzucone tempo pracy. Nikt nie liczy się z osobistymi trudnościami dziecka. No może brzmi to bardzo niesprawiedliwie wobec szkoły. Bo szkoła podejmuje wysiłki, by temu zaradzić. Prowadzi zajęcia wyrównawcze i – uwaga – prosi rodziców o zaangażowanie, o pomoc dziecku, o pracę z nim itd. Gdy dziecko nie nadąża, rodzic ma mu pomóc, by nadążało. Rodzic wtedy przeżywa frustrację, bo dziecko nie daje rady, a on nie czuje się kompetentny, ani autorytetem dla własnego dziecka, które często powtarza „pani powiedziała tak”, „pani kazała tak”. Frustracja i zmęczenie rodzica udziela się dziecku i ono zamiast iść naprzód, nie potrafi przekraczać swoich problemów. Błędne koło. Współczuję takim rodzinom i szczerze podziwiam, że potrafią latami trwać w takim koszmarze. Niektórzy mając takie doświadczenia, gdy dowiadują się o edukacji domowej, traktują ją jako próbę pomocy dziecku w inny sposób. Uświadomili sobie, że ich dziecko w szkole jedynie traci czas, a cały wysiłek edukacyjny i tak spoczywa na nich. Do tego są rozliczani ze swej pracy przez kogoś, kto narzuca im – w ich mniemaniu – absurdalne zadania. A ich dziecko dodatkowo porównuje się z innymi i rośnie w przekonaniu, że coś z nim nie tak, skoro inni dają radę, a ono nie. Możliwe, że większość nie daje rady i mocno korzysta ze wsparcia rodziców – zwłaszcza w pierwszych latach edukacji, ale szybko uczą się, że nie wolno okazywać tego rodzaju słabości. W efekcie mamy wyścig szczurów, w dodatku sfrustrowanych szczurów z mocno zaniżonym poczuciem wartości. Tacy rodzice po jakimś czasie doświadczeń szkolnych decydują się nauczanie domowe. Zwykle nie bez wątpliwości. Czasem z poczuciem przyparcia do mury. Jednakże szybciej lub wolniej zauważają, jak ich dziecko początkowo odżywa, a potem zaczyna iść do przodu, dzięki ED.
Są też rodzice, którzy wcześniej zauważają u swoich dzieci symptomy zapowiadające trudności i wybierają ED, aby uniknąć powyższych i wielu jeszcze innych dramatów szkolnych. Tak jest ze mną. W nauczaniu domowym widzę niesamowitą szansę dla nas. Po pierwsze to my ustalamy nasz plan działania, nasze tempo, nasze zainteresowania. Nikt nam niczego nie narzuca. Ktoś powie – a podstawa programowa? Naprawdę dla klas I-III jest to taki banał, że można go spokojnie zrealizować niejako obok ;) Czyli uczymy się czytania, czytając to co M akurat zainteresuje. Czasem są to jakieś nagłówki. Czasem napisy na samochodach. Czasem tytuły książek. I wiele, wiele innych. Czytanie idzie nam średnio. Ale to dopiero zerówka i mamy jeszcze czas! Matematykę mamy przy okazji zakupów, obiadu czy gier planszowych. A czasem nagle robimy jakąś łamigłówkę z facebooka – jeśli akurat M się zainteresuje. Generalnie nic na siłę. I na taki luz możemy sobie pozwolić dzięki ED. Dużo czytamy Marcie. Dużo rozmawiamy, opowiadamy. Chodzimy do muzeów i na zajęcia dodatkowe. Robimy tylko to, na co M ma ochotę. Czasem ma ochotę na więcej niż pozwala nam czas. Ale nawet kiedy się bawi sama czy z bratem, ja mam poczucie, że ona cały czas się czegoś uczy. Bo to jest taki wiek, że dziecko chce i uczy się po prostu. Także to z trudnościami! A efekty są na pewno lepsze dzięki kilku czynnikom. Mamy możliwość doboru metody do dziecka. Oczywiście, że czasem bywa to trudne, wymaga kreatywności, zaangażowania. Ale kiedy jest się w ED, to ma się gdzieś takie założenie, że to normalne, że to podejmujemy. Natomiast, gdy dziecko chodzi do szkoły, siłą rzeczy oczekujemy, że szkoła zrobi coś za nas, tym czasem musimy się tak samo angażować, ale nie mamy na to wewnętrznej zgody. Po drugie możemy dostosować tempo pracy. Gdy coś poznajemy, nie musimy lecieć z góry przez kogoś narzuconym planem. Gdy coś nas interesuje, zatrzymujemy się nad tym tak długo, jak jest ochota. Ale także gdy coś sprawia kłopot. Mamy na to tyle czasu, ile potrzebujemy. Możemy wałkować temat do upadłego, ale możemy też sobie pozwolić na odpuszczenie tematu, by wrócić do niego za jakiś czas. Często okazuje się, że po tym czasie, dziecko załapuje bez problemu. Kolejna sprawa, to porównywanie. W domu dziecko nie musi się z nikim porównywać. Nawet jeśli ma świadomość, że jest jakieś inne – tak jak moja córka, która wie, że ma zaburzenia integracji sensorycznej – nie musi wcale tego odczuwać tak negatywnie, jak wówczas, gdy jest szkole, w grupie rówieśniczej, z którą się porównuje. Dzieci z SI często mają bardzo zaniżoną samoocenę, więc tym bardziej ważne jest dla nich odpowiednie środowisko, w którym nie będą się czuły oceniane, krytykowane, ale nawet i porównywane. Może nie zdajemy sobie sprawy, jak z pozoru niewinne porównywanie, jest krzywdzące dla dziecka. Każdy z nas chce być traktowany indywidualnie, jako ja sam, a nie w odniesieniu do drugiego. Ja cały czas zmagam się z tą złą tendencją, że porównuję moje dzieci. Mogłoby się jeszcze wydawać, że porównywanie kosztem drugiego dziecka jest czymś dobrym, ale to złudzenie! Dziecko bowiem nie chce być wcale lepsze od swojego rodzeństwa. Ono chce być sobą i chce być kochanym za to, jakim jest. To może otrzymać dziecko tylko w domu. Szkoła bowiem ze swej istoty ocenia i porównuje. Motywuje poprzez rywalizację, co jest dla mnie najgorszą formą motywacji. A dla dzieci z trudnościami jest po prostu zabójstwem ich potencjału. Bo chyba nie wybrzmiało tu najważniejsze. Dzieci z trudnościami, to nie są dzieci głupie, bez rozumu, bez tzw. pomyślunku. To dzieci, które zmagają się albo ze swymi trudnościami rozwojowymi, intelektualnymi, emocjonalnymi, albo z trudnościami, które spowodowała szkoła. W domu te dzieci mogą nawet nie odczuć tych trudności! Mogą nie mieć świadomości, że takowe mają! Bo nie porównują się z innymi, bo nikt im na to nie zwraca uwagi, tylko skupiają się na własnym rozwoju. Znam wiele dzieci z zaburzeniami SI czy ZA, które dzięki nauczaniu domowemu są po prostu małymi geniuszami, zachwycają mnie swoją wiedzą. Niektóre z nich mają za sobą doświadczenia szkolne, gdzie rosły w poczuciu, że są gorsze od innych, tylko dlatego, że trudno im było dostosować się do norm społecznych. I tu jeszcze jedna ważna sprawa. W szkole dziecko jest zmuszone do przesiadywania w ławce i odpowiedniego zachowania. W domu możemy pozwolić sobie na luz, że np. dziecko 5 minut pracuje, a 40 biega, skacze, szaleje. Albo na inne ekscesy, jak pisanie na kolanie, czy w innych dziwnych miejscach i pozycjach. Zaspokojenie potrzeby ruchu jest tu bowiem niezwykle ważne, a zwłaszcza dla dziecka z trudnościami. Dzięki ruchowi dziecko z SI wzmacnia mięśnie, obręcz barkową, a co za tym idzie rękę, co się przekłada na sprawność pisania. Dzięki ruchowi dzieci się odpowiednio stymulują. Dzieci z dysfunkcjami rozwijają odpowiednio półkule mózgowe. Ruchy naprzemienne wpływają na ortografię. Ruch też po prostu działa na emocje. Dziecko wyrzuca z siebie wysiłek intelektualny i emocjonalny. Można ukuć slogan i banał, że dziecko wybiegane, lepiej sobie radzi z emocjami.
Kluczowy jest tu jednak według mnie sam fakt, że jesteśmy z dzieckiem w domu, jeśli nie cały czas, to większość. Widzę to po sobie, że dopiero, kiedy zaczęłam być z M 24/24 mogłam poczynić prawdziwe obserwacje i zacząć wyciągać wnioski. Nie będę ukrywać, że nie jest to łatwe. To nie jest sielanka! Dziecko z trudnościami daje w kość! A jeszcze, gdy takie dziecko ma mamę z trudnościami? ;) Bywa piekielnie ciężko. Akurat obecnie przeżywamy takie przesilenie. Może związane z porą roku ;) Wiem, że i rodzic dziecka z trudnościami musi zadbać o siebie, aby miał siły do dbania o dziecko, bo nie jest łatwo. Czasem pojawiały się myśli, które nazywam ucieczkowymi – oddam ją do szkoły, ale zaraz potem przychodziła refleksja, że to nie tylko, że nic nie da, to tylko może dodatkowo Marcie zaszkodzić. Jest szalenie wrażliwa, więc trudności szkolne by ją tylko pognębiły. Nawet mimo tego, że nie jestem idealna, że brakuje mi kreatywności, porównuję moje dzieci, a co najgorsze, wpadam w złość, straszną nie raz złość, nie tracę przekonania, że M jest najszczęśliwsza w domu, że powoli, ale idzie nam ta nauka i że spokojnie sobie poradzi od września w I klasie. Tej ufności nie miałabym posyłając ją do szkoły. Nawet najlepszej.

czwartek, 7 maja 2015

Dziecko z zaburzeniami integracji sensorycznej a edukacja domowa cz. I

Dawno już planowałam napisać posta, który by wyjaśniał nazwę bloga, bo dla wielu może nie być ona zrozumiała i jednoznaczna. Jakiś rok temu, przez sugestię znajomej, zaczęłam się zastanawiać, czy moja córka, Marta, nie ma zaburzeń integracji sensorycznej. Niestety minęło kilka miesięcy, zanim potraktowałam temat poważnie i udałam się na diagnozę, która potwierdziła moje obawy. Po jakimś czasie od tego wydarzenia, postanowiłam reaktywować mojego bloga i prowadzić go bardziej regularnie. Wiedziałam już wtedy, że będzie on poświęcony temu, czym żyję najbardziej – a więc mojej starszej córce. Stąd gra słów – mama Marty z SI. Bo fakt, że jestem mamą jest czymś, co mnie niejako identyfikuje, określa. Bycie mamą nie jest dla mnie dodatkiem. Jest istotą, bo istotnie wpływa na moje życie i choć mam dopiero dwójkę dzieci, to widzę coraz wyraźniej, że z kolejnym dzieckiem to moje bycie mamą staje się coraz bardziej istotne.
Marta. Moja pierwsza, pierworodna, ukochana, wyczekana, wymodlona córka. Mój skarb. Moja iskra. Bardzo długo nie mogłam sobie darować, że tak późno trafiłam do terapeuty SI. Że tak późno zaczynamy pracować, że tyle czasu straciłam. W przedszkolu zapewniano mnie, że M rozwija się harmonijnie, nie odbiega od normy, w niczym nie budzi niepokojów. A ja chodząc do pracy, nie miałam zbyt wiele czasu, by ją obserwować. Różne niepokojące sygnały tłumiłam zrzucając winę na zmęczenie Małej. Ciągle tłumaczyłam sobie, że to wszystko przez to, że musi wstawać o 6 rano i nie może się wyspać. Ale w sumie od maleńkości wydawała się jakby wiecznie zmęczona i rozdrażniona. Bardzo wrażliwa na różne czynniki, jak hałas, światło, nagły ruch czy dotyk, wodę. Poza tym była jakby słaba. Powiedziałabym, że leniwa, ale wciąż zwalałam to na wieczne niewyspanie. Nie lubiła chodzić, najchętniej by jeździła w wózku. Miała ogromne problemy z jazdą na rowerze. To właśnie przez ten symptom koleżanka zwróciła mi uwagę, że M może mieć SI. Początkowo szukałam informacji w internecie i wiele rzeczy mi się zgadzało. Zrozumiałam skąd wieczorne płacze. Zrozumiałam nienawiść do kąpieli oraz niektórych (większości!) ubrań. Zrozumiałam także skąd niechęć do brudzenia – co uważałam za pozytyw, o zgrozo! Oraz skąd ostrożność, którą też postrzegałam jako zaletę. A przede wszystkim pomogło mi to zrozumieć niezwykle silne emocje mojej córki.
Początkowo bardzo chciałam poznać przyczynę. Dlaczego moje dziecko? Skąd ona to ma i czemu? Ciąża prawidłowa, bez żadnych patologii, poród naturalny bez żadnych znieczuleń czy oksytocyny. Myślałam, że to może ze zbyt małej ilości ruchu w ciąży, ale poza jakimiś pojedynczymi dniami, byłam aktywna. Chodziliśmy na ćwiczenia do szkoły rodzenia. Przy okazji chcę powiedzieć, jak ważny jest ruch w ciąży w kontekście SI. Nigdy się nie spotkałam z tym argumentem, że aktywność fizyczna przyszłej mamy jest profilaktyką zaburzeń integracji sensorycznej. Kto o tym słyszał? Dowiedziałam się dopiero w czasie diagnozy, że może mieć to wpływ. Szukałam przyczyn. Czytałam, rozmawiałam z wieloma osobami, które znają temat i doszłam do wniosku, że w naszym przypadku może to być efekt szczepień. Wiem, że to temat bardzo kontrowersyjny, dlatego nie będę go rozwijać, niemniej ja nie potrafię znaleźć innego uzasadnienia, dlaczego akurat Marta ma SI. Choć nie wykluczam, że jest jeszcze inna przyczyna, której nie znam i być może nigdy nie poznam. W każdym razie już w niemowlęctwie pediatra zwracała uwagę na napięcie mięśniowe, ale ponoć wszystko wróciło do normy. Poza tym od zawsze M miała otwartą buzię i ma tak do dziś, co jest objawem niskiego napięcia mięśniowego. Powoduje ono, że cała M jest „lejąca”, nie ma siły trzymać się w pionie, ani na stojąco, ani na siedząco. Nie ma siły trzymać swojej głowy, wiecznie się podpiera, a najchętniej pokłada się. Ogólnie mogłaby chyba poruszać się jak wąż. Niskie napięcie mięśniowe wiąże się także z osłabionymi mięśniami obręczy barkowej. Takie dzieci zwykle mało lub w ogóle nie raczkują. Raczkowanie jest dobre, ważne i potrzebne. Wzmacnia obręcz barkową, nadgarstki, dłonie i przygotowuje do prawidłowego chwytu oraz pisania. M ma bardzo słabą rękę, ale wynika to ze słabej obręczy barkowej. Nic więc dziwnego, że motoryka mała leży (nie tylko, że kuleje), skoro cała obręcz słaba. Zamiast więc katować rękę szlaczkami, należy wzmocnić mięśnie. Niestety przedszkole cały czas przekonywało mnie, że motorykę M ma świetną. A ja ufałam, że widocznie na tym etapie rozwoju tak to wygląda, że źle pamiętam, że ja w jej wieku jednak byłam sprawniejsza. To się tyczy także ogólnej koordynacji. Potykanie się o własne nogi, a wręcz o powietrze. Gdy patrzyłam na dziecko, które porusza się tak nieporadnie, z jednej strony szukałam usprawiedliwienia w jej przemęczeniu, z drugiej żałowałam jej, że brakuje jej zręczności, a z trzeciej wzbierała czasem we mnie złość: jak można być taką ślamazarą? Za te ostatnie myśli sama się karałam i znów szukałam usprawiedliwienia zamiast rozwiązania. Ciężko jednak czasem było znosić histerie z powodu drobnego draśnięcia. Teraz już wiem, że nadwrażliwość mojej córki to nie jest rozpieszczenie czy fanaberia, ale realny ból, który odczuwa w sposób nieporównywalny do wydarzenia. Podobnie sprawa się ma ze sferą emocji. Coś co dla innych dzieci jest pestką, dla M urasta do rangi dramatu życiowego.
Dzięki facebookowej grupie Edukacja domowa trafiłam na darmowe konsultacje z zakresu SI. W tym czasie byłyśmy już w ED. Co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło, pani powiedziała, że to bardzo dobrze, że M jest w domu. Wtedy mnie to szczerze zdziwiło. Dziś wiem, że to był najlepszy wybór dla dziecka z trudnościami.
Zmiany szły kilkutorowo – edukacja domowa, zajęcia z terapeutą oraz zmiana diety. Wprawdzie dietę zmieniliśmy wcześniej, ale szybko dostałam potwierdzenie, że zaburzenia SI są wskazaniami do diety bezglutenowej, bezmlecznej i bezcukrowej. Brzmi hardcorowo i obłędnie? Pewnie bym nie uwierzyła, gdybym sama nie sprawdziła. Pierwszy był gluten. O tym, dlaczego go odstawiliśmy pisałam tutaj. O ile sama przeszłam radykalnie od razu na dietę, o tyle z M było ciężko i początkowo stale o coś mnie prosiła, a ja się dawałam namówić. Wtedy dowiedziałam się, że powinniśmy odstawić mleko oraz płatki. A fakt, że M je uwielbia i może jeść codziennie, tylko to potwierdza, gdyż kazeina zawarta w mleku, uzależnia. Zarówno gluten, jak i kazeina wpływają na neuroprzekaźniki, które są w jelitach. Dużo mówi się o wpływie cukru na zachowanie dzieci, ale trzeba wiedzieć, że gluten i kazeina działają opioidalnie na układ nerwowy. Wciąż zbyt mało rodziców o tym wie, a jeszcze mniej się tym przejmuje. Po kilku miesiącach tych wszystkich zmian, widzę efekty. Do tego stopnia, że zauważam, jak zmienia się zachowanie mojego dziecka, kiedy dziadkowie – oczywiście z miłości i przekonania, że robią dziecku przyjemność – upasą Młodą lodami. Podjęcie diety w przypadku tak mało oczywistym może być dla wielu naprawdę trudne. Doskonale to rozumiem, bo jeszcze kilka lat temu wyśmiewałam lekarkę, gdy w czasie kataru M, kazała wykluczyć pszenicę i nabiał. Wtedy uważałam, że się nie da, bo moje dziecko nie będzie miało co jeść. Okazuje się jednak, że tzw. tradycyjna dieta psuje nam podniebienia. Tracimy dobry smak. Przez to moje dziecko nie akceptowało żadnych warzyw i wielu innych potraw. To znaczy, nie tylko przez to, bo także i tu SI wpływa bardzo. Jednakże teraz moje dziecko je dużo więcej rzeczy niż przed dietą (choć wielu mi zarzucało, że zabieram dziecku cenne składniki itd.) Ma też dużo większą świadomość co do zdrowego odżywiania i chętnie o tym opowiada innym. Jest bardziej otwarta i skora do próbowania nowych potraw.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że M uczy się w domu. Ponieważ chodziła do przedszkola 4 lata, musiała przejść proces odszkolnienia. Ale znacznie ważniejsze było leczenie ran, o których nie miałam świadomości, kiedy M chodziła do placówki. Wtedy cieszyła się dziećmi, teraz zaczęła opowiadać różne przykre historie, które ją spotkały oraz wylewać swoje żale, zarówno na koleżanki i kolegów, jak i przedszkolanki. Dowiedziałam się, jak nisko moje dziecko siebie ceni. Tak nisko, że chciałoby być jedną z dziewczynek, które lubiła, ale chyba bez zbytniej wzajemności. Rzeczona dziewczynka była wzorem zachowania, wszystko jadła, była cicha i grzeczna. Ale jak dla mnie zupełnie nieczuła i nieempatyczna. Dowiedziałam się o niezdrowej rywalizacji, o okropnym porównywaniu się. Dowiedziałam się, że moje dziecko było karane!!!!! Często tak bezsensownie, że serce mi pękało, gdy tego słuchałam. Że moje dziecko czuło, że nie jest wysłuchiwane do końca i rozumiane. Mimo tych wszystkich przykrości, M nadal chciała się spotykać z koleżankami z przedszkola. Spotyka dwie z nich na balecie, ale jest przez nie odrzucana, bo one chodzą razem do jednej klasy, a ona?? W sumie nie rozumiem powodu tego odrzucenia, ale M przeżyła to koszmarnie na początku roku szkolnego. Teraz widzę, jak ostatecznie dzielnie to przeszła! Jak wielka zmiana w niej zaszła! Ma swoich znajomych i przyjaciół z edukacji domowej i jest szczęśliwa. Niesamowite jest też to, że przecież także między dziećmi ED zdarzają się przykre sytuacje, ale bardzo szybko się rozwiązują i moja Marta NIGDY nie wspomina nic przykrego. Z dziecka bardzo zalęknionego na początku roku, które nie chciało mnie puścić na krok (kończyło się straszną histerią), stała się niesamowicie samodzielną dziewczynką, która kroi sobie chleb i robi sama kolację oraz zostaje sama na zajęciach.

ED jest w sposób szczególny dedykowana dzieciom z trudnościami. Ale to już następny post, bo zbyt wiele chciałabym chyba powiedzieć :)