sobota, 12 lipca 2014

Przekonaj się, czy i Tobie nie szkodzi gluten.

Od pewnego czasu niemal prześladuje mnie temat zdrowego odżywiania. Pewnie przejmuję się bardziej, bo mam małe dzieci i bardzo bym chciała, żeby zdrowo się odżywiały, tym bardziej że ich nie szczepię i chciałabym właśnie stylem życia wzmocnić ich naturalną odporność. Nie mam czasu zająć się tematem systematycznie. Nie znalazłam do tej pory jednej książki, w której miałabym wszystko. No i spotykam mnogość teorii, często sprzecznych ze sobą na temat tego, co nam właściwie szkodzi oraz co i jak jeść . Do tego dochodzi jeszcze fakt, że wiele osób piszących o zdrowym odżywianiu posługuje się – jak dla mnie ezoteryczną - medycyną chińską. Dlatego sporo we mnie nieufności, co do tych teorii. 

Kolejną kwestią jest, że Staś skończył właśnie pół roku, więc czas na rozszerzanie diety. Chciałabym to dobrze wykorzystać i nie popełnić błędów, które przydarzyły mi się przy Marcie. Czytam więc sporo w tym temacie. Od jakiegoś czasu natrafiam więc na artykuły o glutenie, który to według pediatrów należy wprowadzać nie wcześniej niż w 5. i nie później niż w 6. miesiącu. No i klops. Bo jakoś nie miałam przekonania, że trzeba tak wcześnie. Z jednej strony coś mi podpowiadało, że to za wcześniej, z drugiej obawa, że jeśli będę zwlekać to wyrządzę dziecku krzywdę. Aż natrafiłam na zdanie, że kiedyś gluten wprowadzano później do diety dziecka, a teraz wprowadza się tak wcześnie, żeby robić to pod osłoną mleka matki – co ma łagodzić niepożądane skutki. Po prostu wiele mam po 6. miesiącu rezygnuje z karmienia piersią, więc przy wprowadzaniu glutenu później, dziecko nie miałoby tej osłony. Skoro więc ja mam zamiar karmić Stasia długo, mogę spokojnie poczekać.

Ale czy w ogóle muszę wprowadzać ten gluten? Po co on jest ? I co to w ogóle jest.

Naczytałam się, więc chcę się z Wami podzielić, czego się dowiedziałam.
Gluten to mieszanina białek roślinnych, gluteniny i gliadyny, znajdująca się w ziarnach popularnych zbóż, jak: pszenica, owies, jęczmień, żyto i orkisz. Ma on rzadko spotykane wśród innych białek właściwości fizykochemiczne i mechaniczne takie jak: elastyczność, sprężystość, lepkość i plastyczność.
W przemyśle piekarniczym największą zaletą glutenu jest jego kleistość i ciągliwość. Gluten pochłania bardzo dużo wody, dzięki czemu mąka, zawierająca gluten w połączeniu z wodą tworzy kleistą i ciągliwą masę. Dodatkowo gluten idealnie utrzymuje dwutlenek węgla, powstający podczas zachodzącej w cieście fermentacji drożdżowej, dzięki czemu ciasto po wypieczeniu jest pulchne i zachowuje dłużej świeżość. Gluten ułatwia przygotowanie wypieków i gwarantuje ich dobrą jakość, dlatego jest ceniony przede wszystkim przez piekarnie przemysłowe. 
Ponadto gluten wiąże tłuszcz z wodą, emulguje i stabilizuje oraz jest doskonałym nośnikiem dla aromatów i przypraw. Te właściwości powodują, że jest on nie tylko w produktach mącznych, ale również w:
- wędlinach, mielonym mięsie, paczkowanym mięsie oraz innych przetworach mięsnych
- przetworach rybnych
- produktach mlecznych, takich jak: jogurty, sery oraz śmietana (gdzie wcale nie powinien występować)
- słodyczach takich jak: czekolady, cukierki, lizaki
- lodach
- sosach, ketchupach oraz majonezach

- przyprawach

- koncentratach spożywczych
- napojach (tanie gatunki kawy rozpuszczalnej zawierają kawę zbożową)
- suszonych owocach (jako środek zapobiegający sklejaniu się owoców)

Czyli gluten może być/jest niemal we wszystkim! I na tym kończy się lista jego „zalet”, bo teraz najważniejsza informacja: gluten ma niewielkie wartości odżywcze, a właściwie jest nam do niczego niepotrzebny. Choć może, gdyby na tym lista działań glutenu się kończyła, to bym go tak nie potępiała. Niestety gluten jest po prostu szkodliwy. I wcale nie mam na myśli osób uczulonych (z tzw. nietolerancją glutenu) czy chorych na celiakię. On po prostu szkodzi wszystkim. 
Spożywanie glutenu może przyczyniać się do rozwoju około 50 różnych chorób, do których należą między innymi: osteoporoza, podrażnienia jelit, zapalenie jelit, anemia, nowotwory, przewlekłe stany zmęczenia, owrzodzenia, reumatoidalne zapalenie stawów, toczeń, stwardnienie rozsiane i niemal wszystkie inne choroby autoimmunologiczne.
Gluten jest również związany z wieloma chorobami psychicznymi i problemami neurologicznymi, w tym schizofrenią, stanami lękowymi, depresją, demencją, epilepsją i neuropatią. Wykryto też związek między glutenem a autyzmem. 


Niestety objawy te mogą być błędnie przypisane wielu innym problemom zdrowotnym, co często prowadzi do mylnej diagnozy medycznej, jako choroby autoimmunologicznej zamiast szkodliwości glutenu. Jednak jeśli zauważasz u siebie poniższe objawy – wszystkie lub niektóre – warto się zastanowić, czy ich przyczyną nie jest gluten:
  1. Przeróżne problemy trawienne: częste wiatry, wzdęcia, mdłości, bóle brzucha, skurcze, zaparcia, biegunka (lub naprzemiennie), syndrom wrażliwego jelita 
  2. Problemy neurologiczne takie jak: zawroty głowy, nerwobóle, osłabienie, mrowienie lub drętwienie kończyn. 
  3. Bóle głowy lub migreny. 
  4. Bóle mięśni i tkanki łącznej. Problemy reumatyczne. 
  5. Kwestie emocjonalne, czyli dotyczące przewlekłej drażliwości i nagłych irracjonalnych zmian nastroju. Stany depresyjne i lękowe. 
  6. Zmęczenie, przewlekłe lub prawie po każdym posiłku. 
Ponieważ wiele rzeczy może powodować powyższe dolegliwości najlepszym sposobem jest zastosowanie diety bezglutenowej, aby się przekonać, czy coś się zmieni. Dobrze jest spisać sobie, z czym się zmagamy. Następnie trzymać dietę co najmniej 60 dni. Po tym czasie można zweryfikować, co z naszymi objawami. Jeśli ustąpiły – oznacza, że gluten nam szkodził. Jeśli nadal mamy wątpliwości, po wznowieniu zwykłej diety, zwróćmy uwagę, czy problemy nie powrócą ze wzmożoną siłą. To też potwierdzi wrażliwość na gluten.

No dobra, nadal nie wierzycie, że to wszystko przez ten gluten? Oto, co on nam robi:

1. Gluten uszkadza nasze jelita.
Gluten zawiera białko zwane zonulin, które może zmniejszyć szczelność między komórkami jelitowymi. Taka aktywność glutenu powoduje, że otwarte przestrzenie między komórkami, umożliwiają dotarcie do krwi większym cząsteczkom białkowym, co wywołuje odpowiedź immunologiczną. 
Może również spowodować wyciek treści jelitowej, w postaci szkodliwych bakterii, co może do tego stopnia zmęczyć wątrobę, że następuje kryzys toksyczności w organizmie. Stan ten, zwany zespołem nieszczelnego jelita odpowiada za około 50 % wszystkich przewlekłych ludzkich dolegliwości. Związany jest również z przewlekłym zapaleniem tkanek, co może prowadzić do problemów trawiennych, zmęczenia, zatrzymania płynów i nadmiernego podwyższenia stężenia kortyzolu.
2. Gluten uniemożliwia wchłanianie składników pokarmowych.
Gluten jest bogaty w kwas fitynowy, niestrawny związek, którego często nazywa się „anty-odżywczym”. Ponieważ wiąże się z istotnymi minerałami w naszym ciele, takimi jak magnez, wapń, żelazo i cynk, blokując ich wchłanianie przez organizm, czyli powodując ich bio -niedostępność. Ta właściwość powoduje, że jedząc gluten stajemy się poważnie niedożywieni.
3. Gluten powoduje oporność na insulinę.
Większość, jeżeli nie wszystkie środki spożywcze, zawierające gluten, przynoszą nam duże obciążenia glikemią. W konsekwencji, produkty z glutenem przeciążają nasze komórki, co może w końcu doprowadzić do oporności na insulinę, czyli stanu, w którym ciało nie może efektywnie wykorzystywać hormonu peptydowego.
Insulino oporność często poprzedza rozwój cukrzycy typu 2.
4. Gluten wywołuje opór leptyny
Leptyna jest hormonem, który reguluje odczucia głodu, oraz sytości i jest bezpośrednio związana z poziomem insuliny. Gdy poziomy leptyny są zakłócone, nasz mózg może wysyłać fałszywe komunikaty. W konsekwencji przejadamy się i tyjemy.

Nie znacie tego uczucia, że mimo zjedzenia dużej ilości pożywienia, nadal mamy ochotę na „coś”? Gluten z jednej strony zaburza łaknienie, z drugiej utrudnia wchłanianie składników mineralnych, co powoduje, że jemy więcej niż potrzeba i jesteśmy niedożywieni, mimo że często zmagamy się z tyciem. Błędne koło. Jedynym sposobem, by się z niego wyrwać jest dieta bezglutenowa. 
Zauważcie, że w innych dietach rezygnuje się z czegoś, co jest nam ogólnie potrzebne – węglowodany, białko, tłuszcze. I dlatego te diety są ze sobą sprzeczne i pomagając na jedno, szkodzą na drugie. Rezygnując z glutenu, rezygnujemy owszem z wielu przyjemności, ale z niczego, co byłoby nam niezbędne. Poza tym uważam, że dobra dieta to taka, która nie szkodzi dzieciom. Dieta bg może być z powodzeniem stosowana u dzieci. Nie tylko im nie szkodzi, ale i pomaga.

Osoby, które musiały – ze względów zdrowotnych – przejść na dietę bezglutenową i te, które dobrowolnie się na nią zdecydowały potwierdzają pozytywne zmiany:

  1. Poprawa kondycji psychicznej. Mniejsze zapotrzebowanie na sen, energia i brak uczucia chronicznego zmęczenia. Lepsza koncentracja, jasność umysłu i większa stabilność emocjonalna. 
  2. Mniejsze zapotrzebowanie na jedzenie – je się mniej – przez co można sobie pozwolić na droższe, zdrowsze zastępniki. 
  3. Brak problemów trawiennych. 
  4. Poprawa skóry, włosów i paznokci. 
  5. Trwała utrata zbędnych kilogramów. 
Ta wizja brzmi zachęcająco, choć znam osoby, które zmagają się z ciągłym uczuciem głodu. Wydaje mi się, że aby osiągnąć pozytywny efekt nie wystarczy tylko wyeliminowanie glutenu z diety, gdyż jest on chyba w 75% zwykłej żywności. Trzeba ją umiejętnie zastąpić, zdrową, dobrze zbilansowaną dietą. I w tym widzę swój największy problem. Nie ukrywam, że się tego boję – wysiłku i wydatków. Ale mając przed sobą taką wizję, chcę spróbować. Mocno motywuje i wspiera mnie w tym Mąż. Dlatego mam nadzieję, że wytrwamy. Pewnie najgorsze będą początki. Na razie zupełnie nie wiem, jak się za to wszystko zabrać, od czego zacząć. Dlatego chcę powoli wprowadzać zmiany, zwłaszcza, że jesteśmy na wakacjach. Jeśli czas pozwoli, będę pisać o naszej bezglutenowej przygodzie. Trzymajcie kciuki! A może ktoś dołączy do nas? :)








PS. Żeby nie było, że jestem taka mądra :) Korzystałam z artykułów i badań naukowych ze stron:
- www.pepsieliot.com 

czwartek, 10 lipca 2014

Próbując zrozumieć Matkę chorego dziecka.

Jestem tak zdruzgotana, że aż trudno zebrać mi myśli. Chciałabym coś więcej napisać, bo w krótkich komentarzach na facebooku nie da się wyczerpująco uzasadnić swojego zdania. Ale myśli tak mi krążą po głowie, że trudno będzie napisać coś bez chaosu.
Wydaje mi się jednak, że trzeba zacząć od początku. A początkiem było in vitro. Dla wielu ta kwestia nie jest w tym wypadku kluczowa. Czy to jednak prawda? Z jednej strony rzeczywiście nie, bo sposób poczęcia i tak nie wpływa na dalsze przekonania prolajferfów. Jednakże trzeba zauważyć, że to, co się dzieje po drugiej stronie, jest swoistą konsekwencją przyjętych założeń. Jeśli bowiem godzimy się na in vitro – inżynierię genetyczną, ingerencję daleko posuniętą, dochodzimy do takiej sytuacji. Zwolennicy in vitro nie chcą uznać, że dziecko w tej metodzie traktuje się jak produkt, jak rzecz. Ale właśnie sytuacja, gdy powstaje chore dziecko – któremu nawet po urodzeniu, wielu odmawia człowieczeństwa (sic!), obnaża prawdę o in vitro. Skoro bowiem powstaje produkt, który nam nie odpowiada, należy go usunąć. Ktoś powie, że podobnie dzieje się, gdy chore dziecko powstaje ze zwykłego poczęcia. Przykro mi to mówić, ale to świadczy w takim przypadku o egoizmie rodziców (choć nie tylko – ale o tym za chwilę – nie chcę wszystkich urazić). Każdemu bowiem grozi takie potraktowanie swojego dziecka – przedmiotowo. Jednakże w metodzie in vitro jest to kluczowe – tak bardzo bowiem uważa się, że „dziecko mi się należy”, że „chcę się poczuć ruchy dziecka”, że „chcę je sama urodzić”, że zapomina się, że dziecko nie jest meblem, który zamawiam u stolarza. Czy nie widzicie, że tu potrzeby, pragnienia rodziców (matki) są przedkładane nad dobro dziecka? Gdzie tu jest w tym dziecko? Jego godność? Staje się ono zachcianką, produktem, tak daleko posuniętym zamówieniem, że gdy nie spełnia wymagań, można się go pozbyć. (Na szczęście nie zawsze tak musi być).
Wbrew temu, co może się wydawać po moich powyższych słowach, jestem osobą bardzo empatyczną. Sama jestem matką i myślę, że umiem się wczuć w drugą matkę. Prolajferom zarzuca się, że nie myślą oni o matce tego chorego dziecka, że traktują ją jak inkubator itd. Ja o niej myślę. Wiele razy myślałam o matkach chorych dzieci. Znam osobiście takie mamy. Znam mamy, których dzieci umierały w czasie ciąży, dzieci, które umierały z powodu chorób po porodzie, kobiety, które zmagają się z niepłodnością lub które latami czekały na swoje dziecko. Sama też doświadczyłam niepewności, starań i zmagań o poczęcie pierwszego dziecka. Miałam przed sobą wizję niemożności posiadania własnych dzieci. Często też prześladowała mnie myśl, że urodzę chore dziecko. Naprawdę potrafię się wczuć. Bardzo przeżywałam śmierć dziecka mojej koleżanki. Urodziło się przedwcześnie. Bardzo kibicowałam, by przeżyło, ale tak się nie stało. Opłakiwałam je razem z jego mamą i nawet teraz lecą mi łzy, gdy to wspominam…  Wiem, jaki to dramat dla matki. Naprawdę nie muszę sama tego przeżyć, by wiedzieć, co to znaczy.
Dlatego szalenie współczuję matce tego dziecka, które dziś już odeszło. Domyślam się, jak wielkim cierpieniem jest niemożność posiadania własnego dziecka i rozumiem, że dlatego in vitro wydaje się być w tym momencie dosłownie wybawieniem. Dlaczego jednak nie mówi się o tym, że metoda ta niesie ze sobą OGROMNE ryzyko wad rozwojowych (nie tylko genetycznych, ale rozwojowych właśnie)?? W tej konkretnej sprawie też jest to skrzętnie ukrywane, spychane na boczny tor.
Tu można poczytać o badaniach na ten temat:
Procentowo więcej chorych dzieci powstaje z in vitro niż w czasie tradycyjnego poczęcia, ale możemy tego nie zauważyć, gdyż takie dzieci nigdy nie ujrzą światła dziennego.
Kiedy więc dowiadujemy się w czasie ciąży, że nasze dziecko jest chore, możemy podjąć różne decyzje. O ile pierwsza reakcja jest niemal zawsze taka sama – szok i niedowierzanie, o tyle dalsze wybory są różne. Nie chcę przesądzać, bo nie mam danych (są one skrzętnie ukrywane – ciekawe czemu?), ale obawiam się, że może tak być, że dzieci z in vitro częściej są skazywane na śmierć przez swych rodziców, właśnie ze względu na podejście do dziecka przedmiotowo – produkt niezgodny z zamówieniem, więc reklamujemy. Brzmi okrutnie? Niewiarygodnie? Oczywiście jest to zawoalowane dramatem rodziców, ich cierpieniem. Ja nie odmawiam tym rodzicom tych uczuć! Oczywiście, że cierpią. Nie dość, że nie mogą począć dziecka normalnie, to jeszcze spotyka ich coś takiego. Jakie jednak jest podejście do tego chorego dziecka? Należy zakończyć jego życie. Niestety dzieje się tak zarówno w przypadku chorób śmiertelnych jak i wad, z którymi można żyć (ale „co to za życie”).
Ale skupmy się na biednej matce. Zastanawia mnie skąd pomysł, że decyzja o terminacji uchroni matkę przed cierpieniem. Są historie, które zaprzeczają takiemu podejściu. Nawet moja sześcioletnia córka powiedziała na temat tej konkretnej sprawy: „Czy mama tego dziecka nie może się nim cieszyć dopóki ono żyje?” W głowie jej się nie mieści, że można zabić (zdecydować o śmierci) własnego dziecka.  Mogę się tylko domyślać, jak ciężko było matce, gdy dowiedziała się, że jej upragnione dziecko jest chore i że i tak umrze wkrótce po porodzie. W dodatku będzie strasznie cierpieć. Wielu zarzuca profesorowi Chazanowi, że zabawił się w Boga, ale jak nazwać postawę, gdy decydujemy o terminacji? Czy nie to jest prawdziwą zabawą w Boga? Chcemy sami zadecydować o końcu życia danego istnienia. Podobnie jest z eutanazją. Argumentem jest tu cierpienie. Ale zastanówmy się, czy nasze odruchy są słuszne. Wyobraźmy sobie, że wypadkowi ulega nasz ukochany współmałżonek lub kilkuletnie czy nastoletnie dziecko. Przeraźliwie cierpią. My zaś stoimy w obliczu ich niechybnej, nieuniknionej śmierci. Czego wówczas pragniemy? Za przeproszeniem – dobicia konającego czy jednak spędzenia z nim tych ostatnich chwil? Nie chcę mówić za wszystkich, ale dla mnie naturalnym odruchem serca byłoby maksymalnie ulżyć w cierpieniu i wykorzystać ten pozostały czas na okazywanie miłości i czerpanie miłości – bycie razem, cieszenie się bliskością. Nie wyobrażam sobie, by sobie to odbierać, skracać ten czas. I myślę, że wiele matek ma takie podejście. W moim otoczeniu siostra bliskiego przyjaciela miała taką sytuację. Dla niej było oczywiste, by tak jak mówi moja córka: cieszyć się dzieckiem, póki jest z nami. Bardzo podobną historię można przeczytać tu: http://www.fronda.pl/a/maria-pikula-dla-frondapl-w-zadnym-momencie-ciazy-nie-czulam-sie-chodzaca-trumna-dla-mojego-dziecka,38656.html
Dlaczego więc rodzice/matki decydują się na aborcję? Myślę, że w pierwszej kolejności odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponoszą lekarze. Znam bowiem niejedną historię, kiedy lekarz gdy tylko powstało ryzyko choroby dziecka, od razu sugerowali rozwiązanie w postaci aborcji. Okazuje się, że standardowym wyjściem z sytuacji jest „zabicie problemu w zarodku”. Lekarze może nie zdają sobie do końca sprawy z tego, jakimi są autorytetami dla kobiet w ciąży. Zwykle nie dyskutujemy z ginekologiem, gdy zleca nam jakieś badania i zapisuje leki. Ufamy. Wierzymy, że skoro mówi, iż to najlepsze rozwiązanie, to należy je wybrać. Nie mówię, że z łatwością. Nie twierdzę, że podjęcie takiej decyzji to pestka. Kobieta cierpi. Tylko fałszywie według mnie, przekonuje się ją, że terminacja oznacza koniec jej problemów. Pomijam już możliwość powikłań po aborcji, które uniemożliwiają poczęcie kolejnego dziecka, ale często zostaje w matce żal, trauma. Owszem śmierć dziecka po narodzinach jest także cholernie trudnym i traumatycznym doświadczeniem, ale wiele historii – jak choćby ta powyżej zalinkowana – potwierdza, że można to przeżyć w taki sposób, by nie mieć żalu do siebie. Skoro myślimy o matce, to uważam, że wywieranie na niej presji, by zabiła, wcale jej nie pomaga. Uważa się bowiem, że po terminacji temat jest skończony. Ona natomiast pozostaje z własnymi myślami i uczuciami – porażki, straty, załamania. Natomiast ginekolog nie ma już z nią kontaktu, więc może sobie uważać, że wybawił kobietę, gdy tym czasem skazał ją na inne, ale jednak dalsze cierpienia.
Są miejsca jak Warszawskie Hospicjum dla Dzieci http://www.hospicjum.waw.pl/ które pomagają rodzicom w ostatnich chwilach życia swoich dzieci. Tam rodzice otrzymują fachową pomoc i wsparcie. Doświadczają, że można się przygotować na odejście dziecka i przeżyć je możliwie jak najłagodniej. Nie muszą później zmagać się z wyrzutami sumienia, nieutulonymi uczuciami żalu i straty. Uczą się, że chorym dzieckiem można się cieszyć, czerpać z tych krótkich chwil i przyjąć moment śmierci swojego dziecka, zamiast samemu go wyznaczać. Potrafią po czasie nawet z radością i wdzięcznością mówić o czasie, który mogli, dane im było przeżyć, nawet z ciepiącym dzieckiem.
I jestem przekonana, że właśnie tego chciał profesor Chazan dla swojej pacjentki . Choć drobna uwaga, że nie on prowadził jej ciążę, a jedynie ją konsultował, więc czemu on ponosi odpowiedzialność a nie – jeśli już w ogóle – lekarz prowadzący? To kolejny absurd tej historii.
Tak, Chazan przed laty sam przeprowadzał aborcje. Nie będę go w tym względzie wybielać ani omijać tej kwestii. Ale to właśnie wielu "aborterów" po latach swych praktyk dochodzi do wniosku, jak nieludzka to instytucja. Podobnie pan profesor. To nie wiara, ale właśnie doświadczenia kazały mu zmienić stanowisko. Dla wielu to niewiarygodne, a dla mnie dokładnie przeciwnie. Miał okazję przekonać się, jakie fatalne skutki przynosi aborcja i miał odwagę zweryfikować swoje poglądy.
I na koniec moje zdziwienie. Tak bardzo broni się prawa matki do samostanowienia, do jej wyboru. Dlaczego zatem nie broni się prawa wyboru lekarza? Pomijając już kwestie moralne, brakuje tu równości. MUSI bo jest ginekologiem? I odwracanie zasady „po pierwsze nie szkodzić”! On właśnie chciał nie szkodzić nie tylko dziecku, ale także matce – tego przeciwnicy nie chcą uznać.
Inną nierównością wobec prawa jest też fakt mało znany. Otóż w 2012 roku poseł Wipler składał interpelację z zapytaniem o listę klinik, w których dokonywana jest aborcja zgodna z prawem. Ministerstwo Zdrowia odpowiedziało wówczas, że nie potrafi udzielić odpowiedzi, gdyż taki rejestr nie istnieje. Ale gdy takiej samej odpowiedzi udziela lekarz, jest on ścigany i karany za złą wolę – także przez samo ministerstwo.
Decyzja pani prezydent jest haniebna, gdyż pokazuje, że katolicy nie mają już prawa zajmować wyższych, decyzyjnych stanowisk, a przynajmniej że nie wolno im kierować się własnymi przekonaniami. Tak właśnie zrobiła Hanna Gronkiewicz Waltz. Uważa się bowiem za katolika, ale zupełnie zaprzecza temu w przestrzeni publicznej.

Mam nadzieję, że sprawiedliwości stanie się zadość i odwołanie od decyzji przyniesie oczekiwany skutek.


poniedziałek, 7 lipca 2014

Poniedziałek na klifie

Kiedyś myślałam, że tylko nasze góry mówią o tym, jak piękna jest Polska. Ojjj, kocham polskie góry. Moja młodość to góry. Chciałabym dzieci tą miłością zarazić. Marta bardzo chciała w tym roku, ale znów wyszło inaczej. Zawsze marzył mi się krajobraz góry i morze w jednym. Gdy więc powstał pomysł wyjazdu do Gdańska, wiedziałam, że będę chciała zabrać moją rodzinę na klif w Orłowie.

Gdynia Orłowo. Ehhh. Zawsze będzie mi się kojarzył z Gośką, Magdą i Anką. Szaloną Gośką z Gdańska, którą poznałam na rekolekcjach w liceum. Magdą z Włocławka, u której mieszkałam w czasie liceum. Anką z Alwerni, która była razem z nimi w grupie w czasie tych rekolekcji. One stworzyły niezły taem, łącząc symbolicznie całą Polskę - od gór przez centrum po morze. Nawet nie chcę liczyć, jak dawno to było, ale na pewno lata 90. Spędzałyśmy tydzień ferii ziomowych u Gośki. W czasach, gdy cała Polska miała ferie o tej samej porze i było możliwe, by dziewczyny z tak różnych stron mogły się spotkać. Niezapomniane chwile. Przegadane noce z Anką. Przepłakane nad naszą wspólną miłością. I klif. To było dla mnie odkrycie i olśnienie. Nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje w Polsce. Teraz już wiem, że zarówno zimą, jak i latem, jest tam niezwykle urokliwie. Chodzenie po urwisku w młodości było czymś oczywistym. Dziś, trzymając za rękę swój Skarb, nie miałam odwagi podchodzić zbyt blisko ;) Ale wcale nie trzeba, by zachwycać się widokiem. Wtedy szalone zeszłyśmy na plażę i łaziłyśmy pod samym klifem, gdzie nie ma już prawie plaży, gdzie morze podmywa ścianę klifu. Zimą. Zalane buty. Radość. A potem moje zapalenie oskrzeli, które ciągnęło się miesiącami i doprowadziło do uszkodzenia strun głosowych i mocno wpłynęło na moją karierę śpiewaczą ;) Wspomnienia. Klif je dziś obudził, ale dał i nowe. Dziś bowiem podziwiałam go w pełni lata, jako dojrzała kobieta a nie szalona nastolatka. 
Jak ten czas szybko mija.
Jaka ta Polska piękna.


niedziela, 6 lipca 2014

Odpoczywająca niedziela i MAMA

Dzień zapowiadał się wspaniale. Po niezwykle intensywnej sobocie postanowiliśmy sobie w niedzielę nigdzie nie gnać, nie zwiedzać, nie plażować, tylko odpoczywać. Jedyny wyjazd był na Mszę. Nie plażować? Wbrew temu, co się może wydawać, gdy się ma spory kawałek do plaży, to za każdym razem jest to wyprawa, a jeszcze z dwójką maluchów, z których mniejsze często płacze w samochodzie i trzeba się nieźle wysilać, by go zabawiać, robi się czasem naprawdę ciężko. Więc nie zawsze plażowanie to odpoczywanie ;)

Staś obudził mnie o 7 na karmienie, ale sam jeszcze zasnął. Ja najczęście wtedy też chodzę z nim spać, ale tym razem wygrałam z tą pokusą i postanowiłam wstać, bo wszyscy jeszcze spali, a ja mogłam mieć chwilę dla siebie. Jaki to był miły, cichy, spokojny poranek. Czułam, że dzięki temu byłam potem spokojniejsza przez cały dzień.

Mieliśmy sporo czasu, więc skorzystałam z zasobu gier właściciela naszego mieszkania. Już kilka dni wcześniej wypatrzyłam "kości - opowieści", ale do tej chwili nie było czasu zagrać. Co to za gra? To 9 kostek z różnymi obrazkami na każdej ścianie. Kulamy i z wylosowanych obrazków układamy opowiadanie. Wariantów może być wiele, co do układania historyjek, ale chodzi o to, by powiązać obrazki w jedno. Najważniejsze, że gra pobudza kreatywność i zmusza do myślenia :) Zastanawiałam się, czy nie będzie to zbyt trudne dla mojej Martusi. Okazało, że bardzo jej się spodobało. Na początku było widać, że ma trudności, wolała przekręcać kostki i raczej szukać obrazków do swojej historii niż wymyślać coś na podstawie tego co miała, ale pozwoliłam jej na to. Może był to potrzebny jej etap, aby się nieco oswoić z konwencją? W każdym razie szybko się wciągnęła, a potem jeszcze wciągnęła w grę tatę. Od razu dał się zauważyć wpływ taty i to, jakim jest dla niej wzorem, autorytetem i nie wiem, kim jeszcze ;) Gdy bowiem tata ułożył historię o smutnej rybce i jej tragicznym życiu, M ułożyła opowiadanie o rybce szczęśliwej, która się umiała cieszyć wszystkim. 
Bardzo mi się podobało, jak M umiała niesamowicie rozszerzyć znaczenie jakiegoś obrazka. Gdy ja widziałam po prostu pszczołę - ona mówiła o owadach. Gdy ja widziałam piramidę - ona mówiła o pustyni lub Egipcie (wie, że piramidy się na pustyni w Egipcie). 

Inną przyjemnością tego dnia było oglądanie "Piratów z Karaibów". No i Martusia pokochała Jacka Sparowa ;)

Niedziela to jednak przede wszystkim Msza. Wspaniale, że także w Gdańsku nie brakuje Tridentiny. Pięknie i majestatycznie sprawowana. Nasze dzieci akurat miały kryzys. Wciąż mnie zadziwia, że M nie potrafi wytrwać na Mszy (ja nie chcę jej na razie zmuszać), natomiast zawsze chce ze mną iść do Komunii i potrafi na nią czekać, klęcząc ze złożonymi rękami długo i tak pobożnie, że kolejny raz ksiądz chciał jej udzielić Komunii. Zwykle dostaje wtedy krzyżyk na czoło i żegna się (!!!), bije pokłony (!!!), chociaż ja tego nie robie po Komunii. Ale jak widać potrafi się skupić tylko w tym momencie. 

Ale ta niedziela stała się wyjątkowa przez Stasia. Nagle bowiem, gdy wszyscy jakoś polegiwaliśmy w łóżku, usłyszeliśmy, jak bardzo wyraźnie S powiedział "MAMA". Wszyscy aż otworzyliśmy szerzej oczy. Wiem, że to tylko gaworzenie, przypadek, ale zabrzmiało niezwykle :) Zwłaszcza, że M tak nie gaworzyła i dłuuugo musiałam czekać na upragnione "mama", gdy tata odmieniała już na 100 sposobów ;) Ale Staś jest moim synkiem i powiedział najpierw mama ;) Zresztą od pewnego czasu często powtarza "maa". Czasem mówi to żałośnie, czasem jakby o coś prosił, a czasem uderzając w moją pierś. Już się nawet zastanawiałam, czy to możliwe, by pół roczne dziecko robiło to świadomie. W każdym razie ten dzień będzie zapamiętany jako dzień, w którym Staś powiedział po raz pierwszy "MAMA".

This is the road to Hel

Hel, Hel, Hel! Może to i wstyd, ale dopiero pierwszy raz w życiu byłam na Półwyspie Helskim. Może i wstyd, ale takie życie, że w sumie na wybrzeże nie jeździłam w dzieciństwie, raptem kilka razy w tzw. młodości i dopiero po pojawieniu się Marty zaczęliśmy jeździć bardziej regularnie nad morze. Ale nawet Tomek, który dokładnie przeciwnie – całe dzieciństwo spędzał nad Bałtykiem, nigdy na Helu nie był. Jakoś równolegle w naszych głowach powstał ten sam pomysł – skoro jesteśmy w Gdańsku, nie możemy nie skorzystać z okazji, by pojechać na Hel. Dodatkową motywacją była chęć spotkania ze znajomą i jej córką – koleżanką Marty. No więc umówiliśmy się na spotkanie w Kuźnicy obok Jastarni i możliwe, że gdyby nie to umówione spotkanie, to byśmy zawrócili, gdyż okazało się, że w sobotę o 9 rano obwodnica Trójmiasta jest koszmarnie zakorkowana. Drogę, którą można było zrobić w godzinę, pokonaliśmy w  3!!! Na szczęście Stasiu spał 2 godziny – w przeciwnym razie obawiam się, że mógłby być niezły koszmar ;)
Kiedy wreszcie dotarliśmy do naszego upragnionego półwyspu czułam się niezwykle. Ale najbardziej niesamowite było widzieć morze z obu stron drogi. Nawet w pewnym momencie tak mnie to piękno wzruszyło, że się popłakałam. Była bajeczna pogoda, która jeszcze dodatkowo potęgowała efekt. Byłam zachwycona. Hel jest po prostu niesamowicie urokliwy. Niezwykłe są te tak wąskie miejsca, gdzie widać oba krańce.
O 12 udało się nam dotrzeć do Kuźnicy. Cóż za piękne miejsce. Uliczki tak maleńkie, że mimo nawigacji 2 razy przejechaliśmy ulicę, w którą mieliśmy skręcić :) Martusia zachwycona spotkaniem z Marysią – łowiły meduzy. Po raz pierwszy nad morzem M widziała takie ilości meduz i łowiła je. Razem nadawały im „ogniste” imiona, co mi się bardzo podobało. Były więc między innymi: Ogienek, Zapałka, Ognisty Bąbelek, Parzelek.
Ale nam marzyło się zobaczyć sam koniec Helu, więc popołudniu opuściliśmy miłą kompanię, by udać się dalej. Niestety nie da się dojechać samochodem na sam koniec, ale byliśmy w porcie. Podziwialiśmy widoki i postanowiliśmy, że następnym razem przypłyniemy tu statkiem. Widzieliśmy takowy odpływający właśnie do Gdyni. Nie mogliśmy także nie zajrzeć do fokarium. Natomiast na plaży Martusia wypatrzyła łabędzia.

Lekko umordowani wróciliśmy do domu o 22. Zmęczeni, ale pełni wrażeń. Hel na długo pozostanie w naszej pamięci i bardzo byśmy chcieli przyjechać tu kiedyś na dłużej.

czwartek, 3 lipca 2014

Wyprawa do Tesco

Pogoda nadal nie sprzyja plażowaniu. Martusia wytęskniona bardzo by już chciała się wykąpać. Obiecaliśmy jej, że nawet jeśli będzie zimno, to pojedziemy nad morze. Niestety od rana padało. Stwierdziliśmy, że w takim razie jedziemy na zakupy do Tesco, bo potrzebujemy sporo rzeczy. Wpisaliśmy się w nawigację Tesco w pobliżu nas. Cóż za zdziwienie, gdy pod podanym adresem Tesco jednak nie było. Nie wiem o co chodzi. Czyżby były dwie ulice Cieniste w Gdańsku? W każdym razie nie trafiliśmy na właściwą. Postanowiliśmy zatem szukać kolejnego Tesco.  Nawigacja zaczęła nas prowadzić przez jakieś małe uliczki. Nie mieliśmy zaufania do nawigacji, ale za to zyskaliśmy na widokach. Czuliśmy się trochę jak na jakiejś gdańskiej Pradze ;) Małe, brukowane uliczki. Wijące się to w dół, to w górę. Niesamowity urok. Dzieci biegające samopas. W końcu udało się dojechać do wymarzonego Tesco. Czemu się uparliśmy właśnie na nie? Liczyliśmy, że kupimy tam wszystko. Podjeżdżamy, a tu rozczarowanie. To Tesco okazało się jakąś miniaturką tego, co znamy jako Tesco. Ehhh. Nie udało się kupić wszystkiego, co planowaliśmy za to kupiliśmy pierwszy samochód Stasia. Tylko dlaczego to jest honda??? Tak się kończy, gdy samochód wybiera kobieta (zwłaszcza mała). Czym się bowiem kieruje? Wiadomo, kolorem.


PS. Kto oglądał film „Pracownik miesiąca” ten zrozumie moje skojarzenie z „gównianą hondą”.

Wakacje 2014

Rok temu o tej porze czekaliśmy na Stasia. Teraz cieszymy się nim po tej stronie brzucha. Spędzaliśmy wtedy wakacje pod namiotem i miałam wielką ochotę raportowania. Okazało się jednak, że jakiś życzliwy donosiciel miał niezły ból pewnej części ciała i chyba z zazdrości chciał mi zepsuć wakacje, informując moje szefostwo, że zwolnienie lekarskie spędzam nad morzem. O zgrozo! Jak ginekolog mógł zalecić odpoczynek i zmianę klimatu kobiecie w ciąży? W tym roku pragnę chyba wzbudzić jeszcze większy ból, bo pochwalę się, że CAŁY MIESIĄC spędzam w Gdańsku i to nie pod jakimś namiotem, w spartańskich warunkach, ale w prawdziwym apartamencie ;) Skąd Rowińskich nagle stać na takie wakacje??!! Ano poszczęściło się nam, nie ukrywam swej radości. Znajomy fejsbukowy podnajął nam swoje mieszkanko na czas swojego wyjazdu. A mieszkanko naprawdę śliczne! W nowym budownictwie. Salon z aneksem kuchennym, sypialnia, duża łazienka, przestronny hol oraz spory balkon. Do tego świetne sprzęty: wieża hifi, DVD z plazmą, ekspres do kawy, pralka, oczywiście lodówka i kuchenka. I tylko zmywarki brak ;) Mieszkanie urządzone estetycznie i przytulnie. Prawdziwy wypas, jak dla nas :)

Zatem może zrealizuję pomysł sprzed roku i będę opowiadać, co się da o naszych wakacjach. Właściwie bardziej dla siebie, żeby mieć pamiątkę :)