wtorek, 8 maja 2018

8 maja - wspomnienie objawień św. Michała Archanioła z Gargano


Dziś, gdy większość Kościoła skupiona jest na wspomnieniu św. Stanisława biskupa i męczennika, czciciele św. Michała Archanioła obchodzą wspomnienie jego objawień na Górze Gargano.



Nie pamiętam już od kiedy św. Michał stał mi się bliski i zaczęłam się uciekać do jego pomocy. Uważam, że jest potężnym Orędownikiem i niezwykle podoba mi się jego pokora i moc, która płynie nie z niego, ale z Boga: „Któż jak Bóg!” – brzmi jego imię. W Tradycji Michał był najmniejszym z Archaniołów, a największy i najwspanialszy z nich, Lucyfer sprzeciwił się Bogu. I właśnie ten maluch stoczył zwycięską bitwę ze smokiem. Zwyciężył właśnie dzięki swej pokorze, małości, posłuszeństwu i mocy Bożej.



Niecały rok temu przyjaciel sprawił, że przyjęłam szkaplerz z wizerunkiem Archanioła. Było to dla mnie wielkie przeżycie i ogromna radość. Do zobowiązań czcicieli należy codzienne odmawianie znanej modlitwy oraz obchodzenie wspomnień związanych ze św. Michałem. Dziś właśnie po raz pierwszy świętuję objawienia w Gargano.


Gargano to góra we Włoszech, położona około 20 km od innego znanego dzięki św. ojcu Pio sanktuarium - San Giovanni Rotondo.

Pierwsze objawienia miały miejsce już w V wieku. Wtedy to św. Michał wskazał grotę, w której chciał być czczony: Ja jestem Archanioł Michał, stojący przed obliczem Boga. Grota jest mnie poświęcona; ja jestem jej strażnikiem. Tam, gdzie się otwiera skała, będą przebaczone grzechy ludzkie. Modlitwy, które będziecie tu zanosić do Boga, zostaną wysłuchane. Jednakże ze względu na to, że góra była wcześniej miejscem kultu pogańskiego, biskup Sipontu – Wawrzyniec jakiś czas zwlekał z wypełnieniem polecania anielskiego. Dopiero zwycięstwo, przypisane pomocy św. Michała, nad barbarzyńcami, którzy oblegali miasto, skłoniło biskupa do poświęcenia groty. Kiedy chciał to uczynić, doszło do kolejnego objawienia. Usłyszał wówczas od Anioła: Zaniechaj myśli o poświęceniu groty, ja wybrałem ją na swoją siedzibę i już poświęciłem razem z moimi aniołami. Znajdziesz w niej znaki na skale i mój wizerunek, ołtarz, paliusz i krzyż. Wy tylko wejdziecie do groty i odmówicie przy mnie modlitwy. Jutro odprawicie dla ludu Najświętszą Ofiarę i zobaczycie, jak sam poświęcam tę świątynię.

Kolejne objawienie św. Michała miało miejsce w XVII wieku i było związane z obietnicą uwolnienia od szalejącej wówczas epidemii.
Grota na górze Gargano nadal jest miejscem szczególnego kultu Archanioła i przepięknym sanktuarium.



+++
Święty Michale Archaniele, wspomagaj nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź naszą obroną. Oby go Bóg pogromić raczył, a ty Wodzu Zastępów Niebieskich, szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do piekła. Amen


piątek, 27 kwietnia 2018

O imionach moich dzieci


Mam wrażenie, jakbym od zawsze wiedziała, że moja córka będzie miała na imię Marta. To jest drugie imię mojej siostry. Imię chrześniaczki mojej mamy, która mieszkała z nami w tym samym bloku i była mi bliska jak siostra. Ale naprawdę nie wiem, czemu aż tak to właśnie imię chciałam dla córki. To taka oczywistość, że po prostu nie potrafię jej wyjaśnić.

Kiedy jednak zdecydowałam się na dziecko, marzyłam o tym, żeby pierwszy był chłopiec. W tamtym czasie myślałam, że będzie to Marcin. To już było imię wspólnie wybrane z mężem. Do końca nie wiem, czemu. Może podobne do Marty i bardzo wtedy lubiliśmy dominikańskiego świętego Marcin de Pores.

Człowiek lubi myśleć, że kontroluje różne sprawy i dziedziny swojego życia. Wydaje mu się, że wszystko od niego zależy. Niezłą lekcją pokory staje się dla wielu moment, gdy po latach, kiedy nie chcieli dziecka, zaczynają starania i nie dochodzi do poczęcia. Zaczynają się pojawiać przeróżne obawy, a z każdym miesiącem rośnie lęk i wątpliwości. Co prawda przed ślubem rozmawialiśmy i o tej ewentualności, że w razie czego po prostu adoptujemy dziecko, jednak pojawiały się przykre myśli na własny temat – coś ze mną nie tak, skoro nie mogę zajść w ciążę.

Starałam się nie nakręcać, wiedząc, że to nie sprzyja poczęciu.

W tym czasie byliśmy związani z siostrami franciszkankami misjonarkami Maryi. Niemal codziennie przychodziliśmy na adorację do ich kaplicy. Polecaliśmy im naszą intencję – o poczęcie dziecka. Bardzo nam kibicowały i wspierały modlitwą.
Któregoś dnia jedna z nich, s. Franciszka, dała nam modlitwę do ówczesnego sługi Bożego Stanisława Papczyńskiego. Śmiała się, że jest on teraz bardzo aktywny i chętnie wszystkim pomaga, gdyż trwa jego proces i mają go ogłosić błogosławionym. Modliliśmy się zatem za jego wstawiennictwem. I kiedy w końcu się udało, mieliśmy głębokie przekonanie, że to dzięki niemu. Myślałam wtedy, czy w dowód wdzięczności dziecko nie powinno nosić jego imienia, ale nie podobało mi się ono i w skrytości serca powtarzałam sobie, że chyba zrozumie, że nie nazwę córki Stanisława, bo to już przesada, zwłaszcza, że od zawsze marzyłam o Marcie.

Gdy na tak zwanym USG połówkowym dowiedziałam się, że będziemy mieli córkę poczułam lekkie rozczarowanie, bo pragnęłam syna, ale bardzo szybko zaczęłam cieszyć się, że będę miała swoją wymarzoną Martusię. Potem przez lata nie mieściło mi się w głowie, jak mogłam chcieć synka. Córka to było TO! Uwielbiałam jej dziewczęcość. A imieniem niesamowicie się bawiłam nazywając przeróżnie moją córcię: Marta, Martusia, Martunia, Martuleńka, Marcelina, Marcysia, Mania, Maniutka, Tusia, Tunia, Tuta, Tunezja, Tunika, Tunieczka…
O Stanisławie Papczyńskim zbyt często nie myśleliśmy. Wspominaliśmy o nim przy okazji opowieści o staraniach o Martusię. Cieszyliśmy się także, gdy został ogłoszony błogosławionym. Uwielbiam opowiadać o cudzie, który został uznany do jego beatyfikacji. Dzięki niemu stał się patronem obrońców życia, kobiet starających się o dziecko, matek w ciąży i ciąży zagrożonych. Przyczynił się bowiem do ożywienia dziecka w łonie swojej matki. Kobieta trafiła do szpitala z komplikacjami. Badanie USG wykazało obumarcie ciąży i ustanie akcji serca. Matka miała czekać na samoistne poronienie. Został także wyznaczony termin zabiegu, gdyby ono nie nastąpiło. W tym czasie rodzina i przyjaciele pacjentki podjęli nowennę do Stanisława Papczyńskiego o uratowanie życia dziecka. Kolejne badanie USG, wykonane kilka dni później, wykazało, że dziecko ożyło. Kilka miesięcy później urodził się zdrowy chłopiec.

Mijały lata i zaszłam w kolejną ciążę. Tym razem już bez większych kłopotów. Trochę się nam pozmieniało i imię Marcin przestało się nam tak podobać, gdyż nie dawało tylu zdrobnień i form, co Martusia. Nie mieliśmy więc pomysłu, jakie wybrać, gdy już dowiedzieliśmy się, że mamy synka. Nasza córka była wówczas w przedszkolu i przeżywała swoją pierwszą miłość. To był Staś. Nie dziwiło nas zatem, że bardzo optowała za tą wersją. My znaliśmy tego chłopca i uważaliśmy, że jest niezwykle uroczy. To nas jakoś przełamywało do tego imienia. Ja jednak nie mogłam sobie wyobrazić, że dziecko ma mieć na imię Stanisław – no nie, to brzmiało zbyt poważnie i oficjalnie.
Przełomowym okazał się moment, kiedy podczas wakacji u mojej mamy pojechałam do Lichenia. Jest to oczywiście największe i najbardziej znane sanktuarium marianów, których założycielem jest Papczyński. Będąc tam trafiłam do jego kaplicy. Wtedy dosłownie poczułam, że Stanisław przypomina mi o sobie i pewnym długu, który mam wobec niego. Poczułam, że także tym dzieciątkiem chce się zaopiekować. Że także w tej ciąży mi błogosławi. Nagle stało się jasnym, że w dowód wdzięczności za córeczkę, nasz synek będzie nosił imię Stanisław.

W ten sposób mam Stasia, którego imieniem także się bawię: Stasio, Stasiulek, Staniczek, Stasieńko, Tasiu, Tasio, Tasieńko, Taniu...

Z ogromną radością przyjęliśmy także wiadomość o kanonizacji. Tym samym nasz syn ma świętego patrona. A w tym roku Kościół Wieczerzy Pańskiej w Górze Kalwarii, zwany Wieczernikiem, zostanie Sanktuarium Św. Stanisława Papczyńskiego. Może uda się nam wybrać na uroczystości zaplanowane na 20 maja….

piątek, 13 kwietnia 2018

Złość piękności szkodzi. Wyrażać czy tłumić? Czyli jak radzić sobie ze złością.


Chyba nie pomylę się, jeśli powiem, że nikt z nas nie lubi się złościć. Ani czuć tej fali przykrych uczuć, ani reagować pod ich wpływem. Nie lubimy złości i już. Ale czy słusznie? Złość spełnia ważną funkcję w naszym życiu. Tak, jak lampka kontrolna informuje, że coś się zepsuło w samochodzie. Nie lubimy, gdy się zapala, ale gdyby nie ona, nie wiedzielibyśmy, co się dzieje lub że w ogóle coś się dzieje. Spełnia po prostu swoją funkcję, dlatego nie chcielibyśmy się jej pozbywać, doceniamy jej obecność. Podobnie ze złością. Zgodnie z teorią Porozumienia bez przemocy (ang. Nonviolent Communication, w skrócie NVC) złość jest znakiem, że jakaś z naszych potrzeb nie jest zaspokojona. Złość jest więc jak sygnał alarmowy, że coś się dzieje. Czy na pewno chcemy się pozbawiać takiej kontrolki? Myślę, że jeśli spojrzymy w ten sposób na zagadnienie złości, zmieni się nasze jej postrzeganie, a to już pierwszy krok, by zacząć sobie z nią odpowiednio radzić. Zatem na początku trzeba zaakceptować, zrozumieć, że złość jest czymś naturalnym i cennym, mimo tego, że uważamy ją za nieprzyjemne uczucie. Ale przecież głód także jest niemiły, lecz gdyby nie on, moglibyśmy umrzeć, bo mogłoby nam zabraknąć motywacji do zaspokojenie podstawowej potrzeby, jaką jest jedzenie. Nieprzyjemność uczucia nie jest zatem wyznacznikiem jego ważności. O ile zaś kontrolka w aucie podpowiada nam, co się zepsuło, o tyle ze złością jest trudniej. Najczęściej bowiem jesteśmy przekonani, że to bodziec, coś na zewnątrz nas zdenerwowało, gdy tymczasem chodzi o coś głębszego. Ale to nie potrzeba jest przyczyną złości. Złość nas o niej informuje, a to zasadnicza różnica. Postaram się pokazać, co tak naprawdę wywołuje złość.

Czy można ze złością zrobić coś innego niż stłumić albo wyrazić? Chyba nikt już dziś tłumienia złości nie broni, przynajmniej nie wprost. Każdy wie, że jest to szkodliwe, zarówno dla zdrowia psychicznego, jak i fizycznego. Niemniej jednak, gdy mówimy do drugiej osoby: uspokój się, przestań itp. w gruncie rzeczy chcemy, by ta osoba stłumiła swoją złość. Najczęściej oczekujemy tego od dzieci. Gdy tymczasem jest to najbardziej nierealne, bo najtrudniejsze do wykonania przez dzieci. Są więc nurty psychologiczne, które zachęcają do wyrażania tej emocji – podrzyj papier, uderz w poduszkę, wykrzycz się w lesie itp. Jakoś nigdy te sposoby do mnie nie przemawiały. Kojarzyły mi się mimo wszystko z agresją; kontrolowaną, ale jednak agresją, która wcale nie przynosi ulgi. Poza tym uleganie złości w ten sposób, wyrabia w nas nawyk reagowania agresywnego, powoduje, że reagujemy coraz gwałtowniej i może w konsekwencji prowadzić do agresji skierowanej przeciwko drugiemu człowiekowi. Dopiero Marshall B. Rosenberg, twórca NVC, przyszedł mi pomocą. Złości nie należy ani tłumić, ani jej wyrażać. Skoro złość informuje nas o tym, że jakaś nasza potrzeba nie jest zaspokojona, to należy się zatrzymać i podjąć refleksję, odszukać tę potrzebę i spróbować ją zaspokoić.



Przyjrzyjmy się jeszcze drugiemu wymiarowi, który zawsze mnie ciekawił w zjawisku złości. Dlaczego tak się dzieje, że ta sama sytuacja raz nas wkurza, a innym razem nie? I pomijam tu jakieś czynniki zewnętrzne, nasze zmęczenie/wypoczęcie, nasz brak czasu/brak pośpiechu czy też powtarzalność danej sytuacji. Może sobie tłumaczymy, że raz mamy cierpliwość, a innym razem nam jej zabrakło. Tylko cierpliwość do czego? Co nas tak naprawdę wkurza? Chodzi tu o wspomnianą już wyżej różnicę między bodźcem a  prawdziwą przyczyną złości. Reagujemy na bodziec: spóźnia się tramwaj, ktoś nas potrącił w sklepie, dziecko nie chce iść spać, ktoś na nas zatrąbił. Ale w rzeczywistości nie to jest przyczyną naszej złości, bo właśnie nie za każdym razem, w identycznej sytuacji czujemy to samo. Kiedy chwilę się zastanowimy nad tym, co stoi za tym bodźcem, zdamy sobie sprawę, że to nasza myśl na temat innych ludzi, ewentualnie siebie – czyli osąd. Kiedy zaczynamy osądzać – być może nawet bezwiednie – zaczynamy się złościć, że ktoś jest: leniwy, nieuważny, uparty, niecierpliwy itd., itd – nawet jeśli nie uświadamiamy sobie tych ocen, to tak właśnie myślimy. Podobnie oceniamy także siebie. Ale nie wynika z tego nic dobrego. I tu jest miejsce na pracę, zmianę naszego błędnego myślenia. Kiedy odrzucamy osądzanie innych ludzi, obdarzamy ich zrozumieniem, przestajemy się na nich złościć. Dlatego więc czasem takie same sytuacje wywołują nasze inne reakcje. Nie zawsze bowiem uświadamiamy sobie nasze nastawienie do ludzi – czy to oceniające, czy to pełne zrozumienia i empatii. Jednocześnie pomaga nam to łatwiej dotrzeć do potrzeby, która nie została zaspokojona. Kiedy zaś odkrywamy, jaka to potrzeba, powinniśmy obdarzyć samych siebie empatią i zrozumieniem. W tym momencie złość ustępuje miejsca innym uczuciom – najczęściej smutkowi, przygnębieniu, zranieniu, strachowi, lękowi itp.

Okazuje się bowiem, że złość nie jest uczuciem pierwotnym. Przykrywa ona inne tzw. słabsze uczucia, których nie chcemy okazywać z obawy przed zranieniem lub wycofaniem, zaniechaniem. Złość mobilizuje nas do działania, gdy natomiast smutek prowadzi do zniechęcenia. Gdy jednak dotrzemy do źródła, możemy rozprawić się z problemem poprzez okazanie sobie empatii i zrozumienia. Otaczam sam siebie troską, opieką, odrzucając osądzanie innych.

Nie trzeba na siłę radzić sobie ze złością, tylko po prostu pozwolić, żeby ustąpiła ona samoistnie miejsca innemu uczuciu.

wtorek, 27 marca 2018

Niespełnienie

Uświadomienie sobie, że mamy potrzeby oraz przyjęcie prawdy, że tylko my same jesteśmy odpowiedzialne za ich zaspokojenie może w nas rodzić różne pytania i wątpliwości.
Czy to znaczy, że wszystko ode mnie zależy? Czy to znaczy, że mam egoistycznie stawiać siebie na pierwszym miejscu? Czy jestem w stanie zaspokoić wszystkie swoje potrzeby? Czy nie mogę już liczyć na nikogo, zwłaszcza na najbliższych? Na wszystkie te pytanie jest krótka odpowiedź: oczywiście, że nie.
Musimy bowiem pamiętać o nadrzędnej prawdzie, że najważniejsza w życiu jest Miłość. To ona powinna być ostatecznie motywem naszych działań. Nie możemy jednak kochać innych, jeśli nie kochamy siebie: kochaj bliźniego JAK siebie samego. Uznanie, że mamy potrzeby otwiera nas na potrzeby innych. Zaś wzięcie odpowiedzialności za siebie kończy litanię naszych roszczeń i pokazuje, że w inny sposób musimy prosić o pomoc. Tak, możemy liczyć na innych, gdyż nie jesteśmy samowystarczalni i do spełnienia swoich potrzeb potrzebujemy pomocy innych. Moje potrzeby zaczynam konfrontować z potrzebami innych i okazuje się, że to nie one są najważniejsze.
Zderzenie potrzeby snu matki z potrzebami niemowlęcia w nocy jasno pokazuje, że często rezygnujemy ze swoich potrzeb w imię miłości. I to ona powinna nami kierować, a nie np. perfekcjonizm, chęć uznania, niskie poczucie wartości czy inne błędne przekonania, które mogą nas wpędzać w poczucie bycia ofiarą; wykorzystywaną i poświęcającą się.
Poza tym biorąc życie we własne ręce doświadczamy własnych ograniczeń. To powinno skłaniać nas do pokory. Uczymy się prosić o pomoc, ale także liczyć się z ograniczeniami innych, skoro sami je mamy. Jeśli nie wszystkie nasze potrzeby mogą zostać spełnione, to jak nie ulegać frustracji, która pojawia się jako efekt niezaspokojenia? Jako że miłość jest najważniejsza, to musimy pogodzić się, że nie zawsze wszystkie nasze potrzeby będą zaspokojone. Nie chodzi jednak o rezygnację, ale zawierzenie siebie Bogu. Zgodnie z ignacjańską zasadą: módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, ale działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie. Musimy znaleźć balans. Tym bardziej, że wiele potrzeb naszego serca może zaspokoić tylko Bóg. Nasze pragnienie miłości jest bowiem tak wielkie, że żaden człowiek nie jest go w stanie zaspokoić. Tylko poprzez bliską więź z Bogiem możemy się napełniać Jego Miłością i potem tą miłością kochać dalej. „Miłujcie się wzajemnie, tak jak Ja was miłowałem” (J13,34)

czwartek, 10 sierpnia 2017

Odpowiedzialność za własne potrzeby

Ten jeden drobny trik zapewni sukces nie tylko w Twoim małżeństwie, ale we wszystkich relacjach, jakie masz.

Praktyka pokazuje, że większość, jeśli nie wszystkie borykamy się z kryzysami w komunikacji. Czujemy, że nasze potrzeby nie są zaspakajane, a gdy o nich mówimy, spotykamy się z niezrozumieniem. Dzieje się tak, gdyż wiele z nas nieświadomie ogranicza wpływ na własne życie i oddaje władze nad nim innym ludziom poprzez reaktywny sposób swojego myślenia – po moich rodzicach jestem taka uparta; mój mąż mnie wkurza, więc krzyczę; moja teściowa się wtrąca, mam jej dość; szef jest tyranem, więc nie lubię pracy. Uzależniamy nasze reakcje i odczucia, od zachowania innych ludzi. Ponadto nie umiemy uznać, że mamy potrzeby. Często mówimy, że same nie wiemy, czego chcemy. Bo nie dajemy sobie prawa do tego, że mamy potrzeby, obawiając się, że nie zostaną zaspokojone lub oskarżając się o egoizm. To powoduje, że nieświadomie oczekujemy od otoczenia, a zwłaszcza od męża, że o nas zadba, zaopiekuje się; czyli że sam zauważy nasze potrzeby i je zaspokoi. Jest to jednak niemożliwe do wykonania, bo każda z nas jest inna i nikt za nas się nie domyśli, zwłaszcza że same najczęściej nie wiemy, czego chcemy i wysyłamy sprzeczne komunikaty. Odkryłam, że lekarstwem na to jest uznanie, że mam potrzeby oraz prawdy, że jedyną osobą odpowiedzialną za ich zaspokojenie jestem ja sama. Cała bowiem frustracja rodzi się z niezaspokojonych potrzeb: emocjonalnych, fizycznych, duchowych. Pierwsza rzecz to uświadomić sobie, że masz potrzeby i odkrycie, nazwanie, jakie one są. Ale nie w rodzaju: żeby on się tym zajął – jeśli powstaje taka myśl, to drąż głębiej: czemu chcę, by się tym zajął – np. dlatego że chcę odpocząć – i w ten sposób docierasz do prawdziwej potrzeby. I teraz następuje druga część zadania – uznaj, że tylko ty jesteś odpowiedzialna za zaspokojenie tej potrzeby, tak jak jesteś odpowiedzialna za całe swoje życie. Zawsze masz wybór i to ty decydujesz, jak się zachowasz. Nie mamy wpływu na uczucia,  ale mamy na myśli, z których się rodzą. Myśl: mąż jest leniem rodzi w nas złość. Jeśli zaś zmienimy myśl na: jest zmęczony, musi odpocząć – dajemy sobie szansę, żeby wzbudzić w sobie empatię. Jest to jednak możliwe dopiero, gdy same uznajemy, że  mamy potrzebę odpoczynku i same ją zaspakajamy. Gdy bowiem oczekujemy, że mąż zauważy nasz trud i zmęczenie czy zaproponuje pomoc, możemy doświadczyć rozczarowania, a co za tym idzie przykrych emocji. Nawet wtedy gdy mąż ma najlepsze intencje, ale my uznamy, że nie pomaga tak jak chcemy. Oczekiwanie, że ktoś zaspokoi nasze potrzeby zamiast nas zawsze kończy się zawodem, frustracją i przykrymi uczuciami. Latami chodziłam i narzekałam na męża. W końcu zrozumiałam, że oddałam mu nad sobą całą władzę, bo od jego słowa czy spojrzenia zależało moje samopoczucie. Od kiedy wzięłam odpowiedzialność za siebie, skończyły się awantury i moje płacze, a ja zaczęłam zauważać dobrą wolę i działanie męża. Wraz z akceptacją własnych potrzeb, zaakceptowałam potrzeby męża. Zaczęłam otwarcie, wprost, bez agresji komunikować swoje potrzeby i dbam o ich zaspokojenie. Stawiam granice. Nie obrażam się, bo wiem, że zawsze mam wybór i to ja decyduje, co pomyślę i jak się będę w związku z tym czuła.

środa, 3 maja 2017

Chata. Film o mocy przebaczenia

Moje bardzo luźne myśli po obejrzeniu filmu „Chata”. Kto nie lubi spojlerowania przed oglądaniem, lepiej niech nie czyta ;-)

Tak wiele już powiedziano o przebaczeniu. Chyba to już truizm, że przebaczenie jest ważniejsze dla samej ofiary niż dla kata. Brak przebaczenia rani i więzi osobę skrzywdzoną. Może się ona zupełnie zamknąć w swoim cierpieniu i być niezdolną do zobaczeniu wielu otaczających ją ludzi i okoliczności. W sposób naturalny pojawia się chęć zemsty, która jest pragnieniem, by oprawca poczuł ból, który sam zadał. W takiej perspektywie wybaczenie staje się czymś absurdalnym i zupełnie niemożliwym do przyjęcia, gdyż jawi się jako usprawiedliwienie złego czynu i anulowanie przewinienia. Często więc mówi się: należy przebaczyć, ale to nie oznacza zapomnieć. Jak jednak przebaczyć krzywdę tak wielką jak porwanie i zamordowanie niewinnego dziecka? Czym w ogóle jest przebaczenie?

Historia opowiedziana w „Chacie” pokazuje jeszcze jedną prawidłowość. Cierpienie może także utrudniać czy wręcz uniemożliwiać spotkanie z Panem Bogiem i poznanie, że jest On Miłością i Dobrocią. W gniewie i żalu rodzą się bowiem pretensje i zarzuty: Gdzie był Bóg? Dlaczego Bóg na to pozwolił? i wreszcie: Bóg nie może kochać swoich dzieci, jeśli pozwala na taką niesprawiedliwość i ból. Taka sytuacja zwykle obnaża wcześniejszy brak wiary, zaufania, a w rzeczywistości poznania Boga. Doskonale to widać na przykładzie tego filmu. Głęboko wierząca Nan, przeżywa śmierć córki, nie tracąc zaufania do Boga, zaś jej dotąd letni mąż, załamuje się i do reszty obraża się na Boga i cały świat. Zamyka się w swoim cierpieniu tak bardzo, że nie dostrzega, że jego starsza córka także popada w depresję, gdyż czuje się winna zaginięciu siostry.

I właśnie do człowieka w takim stanie przychodzi Bóg. Można dyskutować nad pomysłem zobrazowania 3 Osób Boskich oraz Mądrości Bożej, a także nad dogmatycznością niektórych stwierdzeń, ale liczy się przesłanie: Bóg kocha każdego człowieka, gdyż każdy jest Jego dzieckiem, za które Jezus oddał życie; każdy jest Mu bliski i z każdym pragnie mieć więź. Dlatego Bóg pragnie uzdrowić Mackenziego, aby poznał Jego Miłość i Mu zaufał. Uzdrowienie to proces, który wymaga czasu, a także wysiłku ze strony człowieka, jego zaangażowania i współpracy z łaską Bożą. I ten proces opisuje nam „Chata”. Rozpoczyna się od Bożej propozycji. Człowiek na każdym etapie pozostaje wolny. To on decyduje, co zrobi z Bożym zaproszeniem. Bóg prosi: daj mi czas. Nasz bohater, choć bardzo nieufnie, podejmuje wyzwanie. Początkowo jest oszołomiony spotkaniem z Bogiem i kilkakrotnie myśli o tym, by się wycofać, ostatecznie jednak zostaje. Bardzo ważnym etapem na tej drodze jest uświadomienie sobie, jak często sami bawimy się w Boga osądzających innych oraz decydując o tym, co dobre a co złe według własnego widzimisię. By obnażyć, jak słabe są ludzkie sądy, Mack zostaje postawiony przed tragicznym wyborem – musi zdecydować, które z dwójki swoich dzieci potępi, a które zbawi. Doświadcza, jak bardzo to niesprawiedliwe kazać mu wybierać i w końcu sam błaga, by wzięto jego do piekła zamiast dzieci. Tak bardzo pragnie ich szczęścia, tak bardzo kocha, że gotowy jest oddać swoje życie. I wtedy Mądrość wyjawia mu, że tak właśnie kocha „Tata” – jak nazywany jest tu Bóg Ojciec. Wszak Bóg oddał Swojego Syna Jedynego na śmierć za każdego z nas, abyśmy my nie musieli umierać, ale byśmy mieli życie wieczne. Dopiero wtedy Mackenzie poznaje Miłość Boga, ale żeby proces uzdrowienia mógł się zakończyć, potrzebne jest wybaczenie. Kiedy uwalniamy się od osądów, przestajemy być sędziami, możemy w końcu spojrzeć na drugiego człowieka oczami Boga. Nikt nie jest tylko dobry, ani tylko zły. Ofiara patrzy na swego oprawcę tylko przez pryzmat zranienia i nie jest w stanie zobaczyć go w szerszej perspektywie. Nawet jeśli po ludzku widzimy tylko zwyrodnialca, Bóg widzi w każdym swoje dziecko, które kocha i którego pragnie zbawić. Piękna jest scena, kiedy nasz bohater spotyka w niebie swojego ojca. Wyjaśniają sobie krótko i wzajemnie proszą o wybaczenie. Widać, jak Mack doświadcza uwolnienia, gdyż w tej relacji nie był on bez winy! Jego ojciec znęcał się nad nim i jego matką, co skłoniło młodego chłopca do tego, by dolać trucizny do nadużywanego przez ojca alkoholu. W ten sposób jego zbrodnia nigdy nie wyszła na jaw. Te wszystkie wydarzenia były jednak przygotowaniem do ostatecznego aktu - przebaczenia mordercy córki. Nadal było to trudne do uczynienia! Mimo doświadczenia Miłości Boga, poznania, że jest On dobry, zwolnienia się z roli sędziego i uznania, że ten człowiek jest także umiłowanym dzieckiem Boga, wymagało to ogromnego zaufania, gdyż nie zawsze można zrozumieć dlaczego coś się wydarzyło. Bóg potrafi z każdego zła wyprowadzić dobro, ale nie zawsze jest nam dane zrozumienie, dlaczego coś się wydarzyło. Odpowiedzią jest bowiem wolna wola człowieka. To on decyduje i wybiera. I nie można winić Boga za to, że szanuje tę ludzką wolność. Mack pyta Boga, jak przebaczyć. „Po prostu powiedz to na głos”. Jest to wyraz decyzji woli. Z trudem przychodzi wypowiedzenie tych słów. Ja się chyba spodziewałam spektakularnego doświadczenia ulgi, ale autorzy pozostają realistami. Mack wyznaje bowiem, że nadal odczuwa gniew. Tak! Bowiem uczucia nie działają na rozkaz, potrzebują czasu, ale i one zostaną w końcu wyciszone. By to się mogło stać, jeszcze wielokrotne Mackenzie będzie musiał powtórzyć: Wybaczam ci.

Pięknym dla mnie obrazem jest odnalezienie ciała córeczki, czego się nie udało wcześniej zrobić. Jej pogrzeb jest ilustracją, że bohater zamyka w końcu ten rozdział i przyjmuje, że nawet z tej śmierci może wyniknąć coś dobrego – na jej grobie wyrasta piękne drzewo. Wszak dzięki temu doświadczeniu poznał Boga i od tej pory chce z Nim żyć. I rzeczywiście życie jego i jego rodziny, zmienia się na lepsze.


Przebaczenie to uwolnienie się od ciężaru, który wiąże nas z oprawcą. Czy jest ono możliwe tylko po ludzku, bez Bożej pomocy? Istotą jest zobaczenie, że każdy ma w sobie coś dobrego, nawet jeśli to dobro jest zupełnie w danym momencie zatarte. I to ze względu na to dobro, każdy zasługuje na przebaczenie. Natomiast patrzenie na drugiego człowieka oczami wiary na pewno w tym pomaga.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Odpoczywasz na wakacjach, a posłowie podpisują ustawę o groźnej szczepionce i wydają Twoje pieniądze.

Przeczytałam kilka dni temu na jednym z forów, że żadne media nie interesują się, przyjętą właśnie przez sejm, ustawą, dotyczącą obowiązkowych szczepień przeciw wirusowi HPV. Nie jest to do końca prawda, ale rzeczywiście zadziwia mnie brak szerokiej debaty, czy choćby jakichkolwiek głosów przeciw. Dlatego postanowiłam, że się wypowiem, co by chociaż zasygnalizować sprawę.



Większość społeczeństwa postrzega szczepionki jako niezaprzeczalne osiągnięcie cywilizacji i medycyny. To zapewne sprawia, że ustawa o refundacji szczepionki przeciw wirusowi HPV, którego uważa się za przyczynę raka szyjki macicy, przechodzi zupełnie bez echa, tudzież przy ogólnej aprobacie. Tymczasem pomija się bardzo ważną kwestię. Szczepionka ta w wielu krajach została wycofana z użytku z powodu wielu powikłań, w tym utraty płodności, a nawet zgonów. Ponadto nie ma dowodów, że jest skuteczna, czyli że rzeczywiście chroni przed rakiem.

Nie rozumiem, jak w kraju, gdzie jest tak dużo różnych potrzeb także w medycynie, wydaje się pieniądze na refundację tak niepewnej szczepionki. Każda to koszt 1500 zł. Jedynym pewnym beneficjentem nowego przepisu będą koncerny farmaceutyczne, bo czy skorzystają na tym kobiety, wydaje się bardzo wątpliwe.

Trzeba przy tym przypomnieć, jak dochodzi do zarażenia wirusem. Jest on bowiem przenoszony drogą płciową. Wydaje się więc zatem logicznym, że sposobem nie tylko bardziej moralnym, bezpiecznym, ale i w 100% skutecznym jest czystość przedmałżeńska oraz wierność w małżeństwie. Proste i za darmo. Niestety nikt za bardzo nie ma możliwości na tym zarobić. Ale przecież można zorganizować programy, kampanie itp. uświadamiające, co chroni przed wirusem. Kolejny bowiem raz okazuje się, że wspieranie tradycyjnego modelu rodziny i wartości, chroni przed różnymi przykrymi konsekwencjami, w tym wirusami tak groźnymi, jak HIV czy HPV.


W tej sprawie oburza mnie jeszcze przymus pod groźbą grzywny. Według mnie zakrawa to na Trybunał Konstytucyjny, bo jest to zamach na wolność konstytucyjną obywateli. Każdy bowiem ma prawo do sposobu leczenia, jaki mu odpowiada i nikt nie może go zmusić do jakichkolwiek zabiegów medycznych. Tymczasem tutaj jest próba przymusu przez kary finansowe. 

Nie ukrywam swojego przerażenia, ponieważ ustawa od lewa do prawa została podpisana niemal jednogłośnie. Jestem jednak przekonana, że wynika to z ignorancji polityków. Wiedza na temat szkodliwości szczepionek wydaje się nie tyle wiedzą tajemną, co zarezerwowaną dla antysystemowych oszołomów. Jednak co ważne,  także zwolennicy szczepień, potrafią krytycznie wypowiadać się na temat Gardasilu. Tym cenniejszy to głos. Szkoda tylko że w Polsce zupełnie niesłyszany.

sobota, 25 lipca 2015

Przerażająca burza, a my w namiocie



To opis burzy sprzed kilku dni. Wciąż jednak żywe jest we mnie to wspomnienie. Jak mówi moja córka, pewnie nie zapomnę tego do końca życia.








Po upalnym dniu nastała bardzo ciepła noc. Poszliśmy z Tomkiem spać dopiero po 1 w nocy. Niby gdzieś ktoś mówił, że mają być burze, ale mi się wydawało, że nic ich nie zapowiada. Tymczasem około 4 obudziły nas grzmoty i błyski. Mimo pierwszej propozycji Tomka, żeby iść do domu, jakoś nie podjęliśmy tematu, a ja miałam nadzieję, że burza przejdzie gdzieś bokiem. Zamiast tego rozpętało się piekło, armagedon, apokalipsa, dies irae. Marta się obudziła. Obie przywarłyśmy do Tomaszka jak pijawki, jakby mógł nas ochronić. Modliłam się w myślach i szepnęłam Tomkowi do ucha, żeby też się modlił. Robiło się coraz gorzej. Błyskawice rozjaśniały wnętrze namiotu. Topole rosnące obok złowieszczo szumiały, jakby miały runąć nam na głowy. Ulewa waliła w membranę jak w bęben. Wiatr podrywał namiot i szarpał nim. A grzmoty uderzały, mieliśmy wrażenie, obok nas. Miałam okropne myśli. Po prostu strasznie się bałam i wiedziałam, że Tusia także się boi. Poprosiłam więc ją, żebyśmy odmówiły Aniele Boży. A potem Pod Twoją obronę. A potem jeszcze Ojcze nasz. W końcu odmawialiśmy wszystkie znane nam modlitwy łącznie z częściami stałymi Mszy. Aż zaczęliśmy różaniec. Modliliśmy się długo i byłam naprawdę zadziwiona, że Tusia tak chętnie podejmuje każdą kolejną proponowaną modlitwę. Moc modlitwy jest wielka. W czasie drugiej dziesiątki, mimo przerażenia, M zasnęła. A na koniec burza odeszła daleko. Odetchnęłam z ulgą. Także odświeżonym po burzy powietrzem. Z emocji nie mogłam jednak długo usnąć. Wszystko trwało prawie godzinę. Niezapomniane przeżycie, ale postanowiliśmy, że następnym razem nie lekceważymy zbliżającej się burzy, tylko lecimy do domu.


Kiedy rano rozmawialiśmy z babcią, powiedziała nam, że nie bała się o nas, bo obok jest transformator i zawsze ściąga gromy - dlatego waliło rzeczywiście przy naszych głowach. Potęgowało to wrażenia, ale jednocześnie nas chroniło.


Nasz namiot jest wspaniały - przetrwał kolejną już nawałnicę. Stał dzielnie i oczywiście nie puścił nawet kropelki.






Najdzielniejszy był Stasio, który spokojnie wszystko przespał.

czwartek, 2 lipca 2015

Jestem w bajkolandzie.

Rok temu ponad miesiąc spędzaliśmy nad Bałtykiem i pisałam, że możecie mi pozazdrościć. W tym roku jestem w Bajkolandzie i zazdrościć mi możecie tym bardziej. Kolejny raz doświadczamy Bożej Opatrzności i pomocy, bo oczywiście na takie wakacje zupełnie nas nie stać. Ale mamy znajomych, którzy nas zapraszają do siebie i dzielą się Radością i Dobrem. Kolejny raz jestem poruszona Dobrocią Bożą i ludzką.

Nasz Bajkoland mieści się na wyspie Stryno, w Danii. Należy ona do tych wysp, do których dotrzeć można jedynie promem. Mieszka tu zaledwie 200 osób, co sprawia, że wszyscy się znają i tworzą niesamowicie przyjacielską i wspierającą się społeczność. Na ulicy wszyscy się serdecznie pozdrawiają. Nasi znajomi, mimo tego że są Polakami, wcale nie czują się tu obco, a wręcz przeciwnie, zostali powitani z otwartymi ramionami.



Ale klimat Bajkolandu to przede wszystkim niesamowicie piękny pejzaż. Naprawdę nie sądziłam, że skandynawskie widoki mogą być tak urzekające i piękne! Wbrew temu, co myślimy o północy i co za pewne jest w jakimś stopniu prawdziwe, mamy tu teraz niesamowicie słoneczne i upalne dni. 



Soczysta zieleń i morze, które widać z wielu miejsc, bo wyspa jest naprawdę niewielka. Widzę je także w tej chwili przez okno. Malutkie domki, bardzo urokliwe. Niektóre do tego pokryte strzechą! Wszystko wygląda trochę jak skansen. 




Nasz domek jest na uboczu. Wokół dominują pola, co jeszcze bardziej podkreśla ten bajkowy klimat. Takie były moje pierwsze wrażenia, gdy opuściliśmy port i krętymi, wąskimi uliczkami opuszczaliśmy centrum Stryno, żeby udać się do naszych Przyjaciół. I to przekonanie nadal trwa. Niezwykłość podkreśla też nadzwyczaj długi dzień. Słońce zachodzi niby po 22, ale poświata jest do około 1 w nocy, a od 3 robi się znów jasno.



Nie miałam pojęcia, że cała Dania jest bardzo ekologiczna, co oczywiście bardzo mi się podoba. Nie dostaniesz tu mleka UHT, bo mleko powinno trafić do sprzedaży w 24 godziny po wydojeniu krowy. Nie ma tu wielkich zagranicznych supermarketów, gdyż wspiera się rodzimy handel oraz jakość jedzenia. Natomiast na miejscu Wojtek sam piecze chleb, a Emilka ma pszczoły i tłoczy miód oraz robi ekologiczne kosmetyki. 




Mają także kurczaki, które w przyszłości będą znosić jajka. Za chleb Wojtek dostaje we wsi ziemniaki – młode i świeżo wykopane, mięso z krowy, kiełbasę z kozy, wełnę oraz ryby. Z nich ucieszyłam się najbardziej. Flądry. Świeżo złowione. Dzikie, nie z hodowli. I wreszcie ja, która za smakiem ryb nie przepadam i jem tylko ze względu na wartości zdrowotne, doświadczyłam, że ryba może być smaczna! Poza tym we wsi można kupić ekologiczne jajka i inne produkty. Do tego jeden mieszkaniec powiedział nam, że ponieważ likwiduje plantację truskawek, możemy ich sobie nazbierać, ile chcemy. A sąsiad wyjechał i przed wyjazdem też zapowiedział, że możemy w tym czasie zbierać u niego truskawki. Na dachu mamy panel słoneczny, który ogrzewa nam wodę, prąd z wiatraków oraz wodę ze studni, którą można pić prosto z kranu. Nasi znajomi nie potrzebują nawet samochodu – wszędzie dojadą rowerami, w tym jednym specjalnym, z pudłem, gdzie przewozi się dzieci, ale także zakupy i inne rzeczy. Nazywany jest christianią – od nazwy producenta Christianiabikes.dk




Cisza, spokój, czas płynie wolno. Czegóż chcieć więcej? Oczywiście nie każdy lubi takie wakacje, ale my po codziennym zabieganiu marzymy tylko o spokoju i zwolnieniu tempa, by nigdzie nie gnać, nie gonić. I to właśnie mamy.


Emilko i Wojtku, serdecznie Wam dziękujemy! 

czwartek, 11 czerwca 2015

Do obrażonych kampanią Fundacji Mamy i Taty "Nie odkładaj macierzyństwa na potem"

Jestem bardzo poruszona nie tyle kampanią, którą prowadzi obecnie Fundacja Mamy i Taty, co reakcjami na nią. Od kilku dni zbieram się, by coś napisać na ten temat, ale jako mama małych dzieci nie nadążam, ale może nie będzie jeszcze za późno ;)

Na początek będzie bardzo osobiście – bo to teraz takie modne, żeby chwycić za serce swoją wyjątkowo trudną czy czasem wręcz dramatyczną i traumatyczną historią ;)

Kiedy wchodziłam prawie 10 lat temu w związek małżeński, marzyłam o gromadce dzieci. Tak zwana wielodzietność – ale chyba wtedy nie znałam nawet tego słowa – była dla mnie czymś oczywistym. Życie jednak szybciutko zweryfikowało moje plany i wyobrażenia. Jak to mówią, chcesz rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedz Mu o swoich planach. Po półtora roku od ślubu nadal byliśmy bezdzietni. Zaczynaliśmy się zastanawiać, czy może my nie możemy mieć dzieci, może mamy jakieś ukryte choroby, a może taki po prostu zamysł Boży. Ale ponieważ tę ewentualność mieliśmy omówioną jeszcze przed ślubem, nie rodziła jakiegoś ogromnego bólu. Było dla nas oczywiste, że w razie czego nasze dzieci adoptujemy. Zaczęliśmy więc myśleć, jak to praktycznie wygląda. Nie ustawaliśmy jednak w staraniach i modlitwach o nasze dziecko. Doświadczyliśmy więc tego lęku, choć nie ukrywam, że zaufanie wobec Pana Boga uchroniło nas przed rozpaczą i tym bólem, którego doświadcza tak wielu ludzi, gdy ich upragnione dziecko nie nadchodzi. Nie obce nam jednak były myśli o poczuciu pewnego rodzaju słabości i bycia gorszym – coś jest ze mną nie tak, skoro nie mogę mieć dziecka. W tym czasie jedna z sióstr ze Zgromadzenia Franciszkanek Misjonarek Maryi dała nam obrazek z modlitwą za wstawiennictwem Stanisława Papczyńskiego, którego proces beatyfikacyjny właśnie się toczył. Mam więc przekonanie, że ten wspaniały Błogosławiony przyczynił się do poczęcia naszej Martusi. Wreszcie, po trzech latach oczekiwania mogliśmy się cieszyć upragnionym, wyczekanym, wymodlonym i ukochanym nad wszystko dzieckiem. Składaliśmy dzięki Bogu. I na tym koniec bajki i sielanki. Wraz z narodzinami dziecka, wpadłam w depresję. Banał. Jak to ostatnio często bywa i tyle kobiet lubi się tym chwalić. Ja czułam się winna. Winna, że nie potrafię cieszyć się swoim dzieckiem. Winna, że nie potrafię wstać do niego w nocy. Winna, że nie jestem dobrą matką. Winna, że nie czuję instynktu macierzyńskiego. To nie tak miało być! Nie tak zaplanowałam! Nie tak wymarzyłam! Czemu to dziecko ciągle płacze? Czemu nie pomaga ani noszenie, ani nienoszenie? Czemu nie chce spać? Czemu? Czemu? Czemu nie mam sił się nim zająć? Czemu brakuje mi miłości, cierpliwości, wyrozumiałości? Wszystkie moje wady i słabości, w tym psychiczne, wyszły na jaw z ogromną siłą. Nienawidziłam tego obrazu siebie. Byłam matką beznadziejną. Pierwsze miesiące życia M to była walka. Walka ze sobą. Walka ze swoimi słabościami. I walka z dzieckiem. Dziś wiem, jakie błędy wtedy popełniłam, ale nie w tym rzecz. Tamten czas był dla mnie tak trudny, że powiedziałam sobie: nie nadaję się na bycie matką, wystarczy, że to jedno dziecko cierpi przeze mnie, więcej nie skrzywdzę, więc nigdy więcej żadnych dzieci.

A jednak w okolicach drugich urodzin M, zaczęły wracać myśli, że przecież plan był taki, że następne dziecko będzie po 3 latach, więc czas zacząć starania. Poczucie obowiązku (?) strasznie mnie paraliżowało. Emocje szalały – przecież zawsze chciałam mieć dużo dzieci, ale jednak teraz widzę, że się nie nadaję – walka sprzeczności. Powinnam, ale nie chcę. W dodatku nie mogę/nie chcę/nie mam odwagi się do tego przed nikim przyznać. Nie można przecież powiedzieć na głos, że się nie chce kolejnego dziecka, no bo jak to??

I wtedy przyszedł krach finansowy. Nasza względna stabilność runęła. Męża zwolnili z pracy. Ze mną zakończono współpracę, która choć luźna, dawała nam jednak stały dochód, mimo że skromny. Do tego kurs franka skoczył tak, że rata wzrosła nam o kilkaset złotych. Niemal z dnia na dzień stwierdziliśmy, że zamiast myśleć o drugim dziecku, muszę iść do pracy. Kolejny banał. Ot, realia polskiej rodziny. Ale w głębi duszy ulga – uff, mam prawdziwe usprawiedliwienie, dlaczego nie możemy mieć kolejnego dziecka. Wcześniej nie byłam zatrudniona na umowę o pracę, więc z racji narodzin pierworodnej, nic mi się nie należało. Żyliśmy skromnie. Ale doświadczyliśmy przymusu pracy mamy. Nigdy wcześniej ani później (jak dotąd) nie doświadczyłam tak strasznie, czym jest brak poczucia bezpieczeństwa. Wielu psychologów twierdzi, że jest to podstawowa potrzeba kobiet. I ja się z tym w zupełności zgadzam. Zachwiać poczuciem bezpieczeństwa, to rujnować fundamenty, na których opiera się kobieta. Trwało to kilka miesięcy, zanim na nowo poczułam, że się odbijamy od dna, ale wyryło na mnie piętno do końca życia.

Poszłam do pracy. Rzuciłam się w jej wir. Kochałam to, co robiłam. Oddałam temu całe serce. Zaangażowałam się na maksa. Bo taka jestem. Kiedy coś robię, robię to całą sobą. Nie było mowy o kolejnym dziecku, bo jesteśmy za biedni, bo nas nie stać. Ale z czasem nasza sytuacja się stabilizowała. Tomek zaczął zarabiać w różnych miejscach jako wolny ptak. Marta rosła. Ja w pracy wyleczyłam się z wielu kompleksów, nabrałam pewności siebie, zrozumiałam swoje błędy, zdystansowałam się do swojego macierzyństwa i moja relacja z córką zupełnie się zmieniła. Zaczęłam być dumna i po prostu zwyczajnie szczęśliwa, że jestem mamą. Lata mijały, a we mnie rosło poczucie, że powinnam mieć koleje dzieci. Kwestie finansowe wciąż jednak były realne. Zaczęłam jednak czasem myśleć, że to bardzo wygodna wymówka, gdyż wielu ludzi uboższych, decyduje się na kolejne dzieci, a ja bym chciała wygód. Pracowałam ciężko, więc czy nie zasługiwałam na te wygody? A przecież wciąż miałam poczucie życia dość skromnego, żeby nie powiedzieć biednego. W gruncie rzeczy na rękę była mi nasza sytuacja finansowa, bo wciąż mogłam nią usprawiedliwiać niechęć do kolejnego dziecka. Było mi wygodnie. Wszystko już fajnie ułożone. M odchowana. Czego chcieć więcej? A jednak sumienie gryzło.Paradoksalnie dopiero poważny kryzys małżeński, który postanowiliśmy wspólnie pokonać, zaowocował decyzją o drugim dziecku. Nie ukrywam, że nie bez znaczenia był tu fakt wprowadzenia rocznego, płatnego urlopu rodzicielskiego. Tak, ta decyzja rządu pomogła nam w decyzji. Decyzji, której nigdy nie będę żałować. Nie tylko dlatego że mam drugie dziecko, ale przede wszystkim ze względu na łaskę, którą otrzymałam wraz z narodzinami Stasia. Po pierwsze był niejako lekarstwem na rany po pierwszych doświadczeniach macierzyństwa, po drugie dlatego że otworzył mnie na koleje dzieci. Od pierwszych dni jego narodzin niezmiennie powtarzam, że jest tak cudowny, że ja chcę jeszcze i jeszcze.

Kończący się urlop macierzyński – czytaj kończące się pieniądze – bo postanowiliśmy, że zostaję w domu ze Stasiem i nie wracam na razie do pracy – przywołały jednak znane lęki o byt finansowy. Jak sobie damy radę bez mojej pensji? Z czego tu zrezygnować, skoro czuję, że dawno zrezygnowałam już ze wszystkiego. Czemu innych stać na narty? Przecież nie marzę o Alpach, ale nawet na Polskę nie możemy sobie pozwolić? Czemu nie mogę mieć lepszego samochodu? (Czytaj BMW – samochód moich marzeń, który na zawsze pozostanie tylko w tej sferze.) No ale to to są wielkie pragnienia, ale ja nawet do fryzjera nie chodzę! Ciuchów dzieciom nie kupuję – bo wszystko na szczęście dostają, ale przecież inni kupują dla dzieci z przyjemności, żeby cieszyć swoje i cudze oko, a ja nie mogę. Stach nie chodzi na żadne zajęcia, bo M ma swoje trudności, więc ją trzeba wspomagać i wszystkie pieniądze idą na jej edukację, a i tak nie realizujemy wielu pomysłów, które dobrze by jej zrobiły. Więc pojawiły się myśli, że powinnam wrócić do pracy. Do tego zmęczenie dziećmi, bo o to jeszcze zachciało mi się uczyć Tusię w domu, więc jestem z dwójką cały czas. I jak tu myśleć o kolejnym dziecku?

I wtedy kolejne światło z góry. Odwiedziny u wspaniałych wielodzietnych Igi i Dominika w Krakowie – właśnie wtedy, gdy z bólem stwierdziliśmy, że znowu nie stać nas na narty i nie jedziemy nigdzie na ferie. Zaprosili nas do siebie na kilka dni. Zobaczyłam, jak ta ubogo żyjąca Rodzina, jest bogata Miłością. Miłością do Boga i Miłością do siebie nawzajem. Byłam poruszona i wzruszona. Zrozumiałam, że jestem wielkim egoistą, ale że także zupełnie bez sensu porównuję się z moimi bogatymi znajomymi, którym nigdy nie dorównam i którym (nieświadomie?) zazdroszczę. Myślę, że zazdrość dlatego jest jednym z grzechów głównych, bo szalenie nas wyniszcza. Ja byłam właśnie tak wyniszczona. Świadectwo tej rodziny poruszyło moje sumienie. I znów pomogło przypomnieć sobie moje priorytety.

Moje priorytety są moje i wcale nie muszą być uniwersalne. Nie uważam też, że są najlepsze z możliwych. Nie osądzam i nie potępiam też nikogo, kto ma inne. Stwierdziłam bowiem, że wolę mieć dzieci, bo to jest najlepsza inwestycja. Wszystko inne jest wątpliwe i kruche. Wolę więc żyć skromnie, ale mieć dużą rodzinę, dużo osób do kochania – dawania i otrzymywania miłości.Nie będę miała wspomnień z Tokio. Nie będę miała wspomnień z nart. Nie będę miała BMW. Nie będę miała jeszcze wielu innych rzeczy, ale już na zawsze będę miała moje dzieci, a potem także wnuki. Nie stać mnie na fryzjera, nie stać mnie na chodzenie do restauracji, nie stać mnie na chodzenie do klubów sportowych, nie stać mnie na panią do sprzątania, nie stać mnie tort z cukierni na urodziny dzieci, nie stać mnie na ubrania, nie stać mnie na lepsze mieszkanie…. Świadomie z tego rezygnuję i wybieram dzieci. A jednocześnie doświadczam, że z każdym dzieckiem, Tomek zarabia więcej. Więc nasz byt się nie poprawia, ale też nie pogarsza na tyle by np. wylądować na bruku. Tak widzę działanie Opatrzności.



Każdy człowiek ma inną historię życia i inne priorytety. Wierzę jednak, że większość kobiet (jeśli nie wszystkie) ma instynkt macierzyński. Każda marzyła lub marzy o tuleniu maleństwa. Nie dla każdej jednak bycie mamą to cel i istota kobiecości. Spot Fundacji Mamy i Taty odbieram jako troskę o te uczucia kobiecie, które mogą zostać przytłumione w wirze codzienności, zwłaszcza atrakcyjnej czy pasjonującej pracy. W skrócie przesłanie, jakie tu widzę to: kobieto, chcesz robić karierę? Ok, masz do tego prawo, tylko zastanów się, czy nie będziesz żałować, bo może być za późno na dziecko. Tylko tyle i aż tyle.Zupełnie nie rozumiem całego hejtu na to, czego ta kampania nie dotyczy. Zarzuty jakie spotkałam:- nie mówi o życiu przeciętnych, ubogich ludzi- nie mówi o roli mężczyzny- nie mówi o problemach samotnych matek (np. ze ściągalnością alimentów)- nie mówi o braku świadczeń socjalnych dla rodzin- nie mówi o braku polityki prorodzinnej- nie mówi o kobietach, które naprawdę chciały, ale nie mogąI tak dalej, i tak dalej. Nie mówi o milionie innych rzeczy, więc jak można ją za to hejtować? Gdyby poruszyła jedną z wymienionych, nadal byłyby zarzuty, że nie porusza innych.Porusza ten, bo coraz więcej kobiet wpada w wir pracy i kariery. Jeszcze tylko samochód. Jeszcze tylko mieszkanie. Jeszcze tylko podróże. Bo trzeba żyć. A przecież dzieci to „nieżycie”. Ale w głębi duszy tych kobiet tkwi pragnienie potomstwa. Chcą dziecka, ale jeszcze nie teraz. Spot przypomina, że takie odkładanie może się źle skończyć, bo mogą w końcu nie zdążyć i po prostu żałować.Ten klip nikogo nie osądza, nikogo nie piętnuje. Zastanawia mnie więc ta histeryczna reakcja. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że działa tu mechanizm „uderz w stół, a nożyce się odezwą”. Uważam, że jeśli ktoś uważa, że spot go nie dotyczy – bo nie ma dzieci z innych przyczyn, niż w nim podane – to powinien przyjąć go jako adresowany do innych i nie widzę podstaw, by brać go do siebie. Słowem, przejmować się powinny kobiety odkładające na potem, a reszta może zwyczajnie olać. Czemu jednak tak się nie dzieje? Bo klip porusza sumienie nie tylko tych bogatych. Nadal jednak uważam, że jeśli sumienie czyste, nie powinno ono tak gwałtownie buzować. A mówię to znając swoje własne słabości i skłonności do uciekania w wymówki, że mnie nie stać na dziecko. Tokio to dla nich jakaś odległa galaktyka. Oni mówią, że chcą spokojnie żyć od pierwszego do pierwszego, że chcą mieć dostęp do żłobków i przedszkoli, że chcą mieć dofinansowanie do edukacji, że chcą odmalować mieszkanie, mieć w ogóle jakiś samochód itd. Więc jak to jest? Nie stać mnie, bo nie mam tego, czy tamtego, a inni mają jeszcze mniej, a jednak decydują się na dziecko. Finanse to wymówka, za którą stoi – no właśnie co? Delikatnie mówiąc, uwarunkowania psychiczne, bo tak naprawdę, decyzja o dziecku wynika z naszych całościowych przekonań i priorytetów właśnie, a także wewnętrznej siły do podjęcia ich realizacji. Wydaje mi się – z własnego doświadczenia – że kobieta, która z jednej strony w swych głębokich uczuciach macierzyńskich pragnie dziecka, ale z drugiej doświadcza przeróżnych trudności, by się na nie zdecydować – przeżywa ogromne rozdarcie i ból.Ale jak określić fakt, że dla kogoś ważniejsza jest kariera niż dziecko? Że ważniejsze są podróże? Że ważniejsze są pieniądze? Że ważniejsze jest wygodne, luksusowe, komfortowe życie? Czy to może być ważniejsze? Czy mamy prawo, by było? Uważam, że gdy ktoś wchodzi w małżeństwo, zwłaszcza chrześcijańskie, to nie może być nic ważniejszego – po pierwsze miłość do współmałżonka, po drugie miłość do dzieci. Wszystko inne można realizować, nie ma zakazu, byle tylko nie przeszkadzało w osiąganiu tych dwóch celów.Jeśli masz czyste sumienie, to akcja nie powinna Cię poruszać tak osobiście – choć ma prawo bulwersować, jak każde dzieło. Ale skoro tak drażni, to może warto zajrzeć w głąb sumienia, czy czasem o czymś nam nie przypomina, czego uznać nie chcemy/nie potrafimy/nie mamy siły. Nikt Cię nie osądza – sam siebie sądzisz, skoro widzisz osąd, gdzie go nie ma. Chciej zobaczyć troskę.Choć kobiety mają tendencję, by wszystko brać za bardzo do siebie. Jak w tym żarcie:- Mąż do żony – Wy, kobiety wszystko bierzecie do siebie.- Żona – Ja nie.



   Epilog   

Kilkakrotnie pojawiały się też głosy, że nawet jeśli ktoś dziecka nie chce, to nikomu nic do tego, to nie jest niczyja sprawa, nie wolno się nam wtrącać. Otóż mam mieszane uczucia. Z jednej strony chciałabym ten wybór uszanować i powiedzieć – ok, Wasza sprawa, róbcie, co chcecie. Ale nie mogę. Nie mogę tego powiedzieć, bo to nie jest tylko i wyłącznie Wasza sprawa. Dlatego, że dzieci są wspólną wartością całego społeczeństwa. Dlaczego moje dzieci mają w przyszłości pracować na tych, którzy dzieci nie mają? Że niby jak, bo przecież nikt w emerytury nie wierzy. Ale nawet jeśli komuś uda się odłożyć i żyć „za swoje”, to będzie kupował chleb, który upieką moje dzieci, pójdzie do moich dzieci do lekarza, moje dzieci będą budowały drogi itd. Niestety to nie jest tylko Wasza sprawa. 

czwartek, 4 czerwca 2015

Resztkowe placuszki Babci Jadzi na soku pomidorowym z sodą (bez glutenu i bez nabiału)

Ostatnio na nowo zdałam sobie sprawę z tego, jak ważne jest dla mnie niewyrzucanie, niemarnowanie jedzenia. Niestety i mi zdarza się przegapić jakieś warzywo czy owoc w lodówce albo zostawiać resztki po obiedzie na następny dzień, by potem o nich zapomnieć i nie zużyć. W moim domu była zasada, że każdy nakłada sobie sam na talerz, za to tyle, ile zje i nie zostawia resztek, które trzeba by wyrzucić. Lepiej więc było brać 10 drobnych dokładek, ale nie ryzykować, że się coś zostawi na talerzu. Tę zasadę przeniosłam do naszej rodziny. Dzięki niej przynajmniej nie wyrzucamy resztek z talerzy. Niestety ta metoda nie chroni przed resztkami w garnkach ;)



Dziś chcę się podzielić jednym ze sposobów na wykorzystanie pozostałości po obiedzie czy śniadaniu. Moja mama jest mistrzem w wykorzystywaniu ostatków. Potrafi zrobić placuszki niemal ze wszystkiego. Zawsze byłam fanem placków mojej mamy, niestety w mojej rodzinie nikt nie podzielał tego entuzjazmu. Poza tym ja nie bardzo potrafię improwizować, a moja mama nie tworzy przepisów, tylko miesza, co ma pod ręką i smaży. Dlatego jakoś ten sposób nie był u nas obecny. Odkąd jesteśmy na diecie bezglutenowej (no i terapii SI) moje dziecko jest jednak dużo bardziej otwarte na nowe smaki i przy ostatniej wizycie babci, okazało się, że placki stały się hitem Martusi.

Chciałabym się z Wami podzielić pomysłem na placuszki z sokiem pomidorowym na sodzie. Nie jestem więc w stanie podać szczegółowego przepisu, a jedynie zarys koncepcji. Chodzi bowiem o wykorzystanie resztek, jakie się ma. Przykładowo:
- ugotowane wcześniej: ryż, kasze i płatki różnego rodzaju;
- starta marchewka
- przecier pomidorowy
- jajko
- mąka bg, np. gryczana – do zagęszczenia
- sól
- i po wymieszaniu wszystkiego, tuż przed smażeniem, soda. Wchodzi ona w reakcję z sokiem/przecierem pomidorowym, dzięki czemu placuszki fajnie rosną i są puszyste. Ja miałam sok zrobiony przez moją mamę z jej własnych pomidorów, mmmmmmmm, ale może być oczywiście kupny.
Smażymy na tłuszczu, na dobrze rozgrzanej patelni.

Oczywiście wariacji jest nieskończenie dużo. Wszystko zależy od inwencji. Możemy dołożyć inne warzywa. Możemy dołożyć owoce. Możemy dosypać np. mak.
Dla dzieci z SI, czy też zwyczajnie nielubiących warzyw, to także świetny sposób na ich przemycenie. Ponieważ i moja Marta za warzywami nie przepada, wszelkie sposoby, jak jej te warzywa zapodać, są mile widziane.

Mam nadzieję, że będzie to dla kogoś inspiracja. A może i Wy robicie takie placuszki?

niedziela, 24 maja 2015

Dlaczego chodzę na starą Mszę.

Na pytanie, dlaczego chodzę na starą Mszę, mam ochotę odpowiedzieć, że to przecież oczywiste dlaczego chodzę! Gdy się wie, to, co wiem na temat Mszy, nie można już po prostu przejść wobec niej obojętnie. Może to dar, że od dziecka ukochałam Eucharystię i zawsze wydawała mi się ona bardzo ważna. Bardzo długo był to dar trudny, bo nie potrafiłam przeżywać Mszy tak, jak bym chciała. Nawet do końca nie wiedziałam, jak mam ją przeżywać, ale ciągle czułam niedosyt. Wpadłam – jak to z perspektywy czasu nazywam – w pułapkę „aktywnego uczestniczenia we Mszy”. Dopiero na Tridentinie zrozumiałam, że Msza to modlitwa, czas spotkania z Bogiem. Wcześniej ciągle rozgryzałam, jak jeszcze bardziej mogę uczestniczyć. Odpowiadać na wszystkie wezwania księdza? Śpiewać wszystkie pieśni? A może angażować się i czytać czytania oraz śpiewać psalm? Albo animować śpiew w scholi? Wszelkie podejmowane próby nie zaspakajały mojej potrzeby głębokiego przeżywania Mszy. Nawet napisanie pracy magisterskiej o adoracji Najświętszego Sakramentu, nie przybliżyło mnie do tego.



Nie pamiętam już kto powiedział mi kiedyś coś, co na zawsze przemieniło moje myślenie o Tradycji. Wstyd się przyznać, że student teologii nie miał o tym pojęcia, ale to tylko świadczy o poziomie naszych studiów. Ów ktoś powiedział mi wtedy, że Tradycja, to coś żywego, co się rozwija, dlatego też Msza rozwijała swoją formę przez wieki. Natomiast NOM nie jest wynikiem rozwoju Tradycji, ale zebrania się kilku osób, które postanowiły, jak to teraz ma się odprawiać Msza. Jednym słowem, Msza została wymyślona na nowo, jako pewien konstrukt, co grosza niejako naśladujący zgromadzenia protestanckie. Było to dla mnie spore zaskoczenie i rzeczywiście dało mocno do myślenia. Postawiło wręcz pod znakiem zapytania zasadność Novus Ordo Missae. Mimo tego trochę czasu upłynęło zanim zaczęłam chodzić na Tridentinę. Początkowo próbowałam ją przeżywać jak NOM. I tak, da się! Można w niej tak samo kłaść główny nacisk na zewnętrzne aktywne uczestniczenie, ale znów tylko ona może pozwolić człowiekowi wyjść z tej pułapki. Jeśli człowiek pozwoli sobie po prostu na to, że się modli, wtedy zaczyna odkrywać głębię Liturgii. Dla mnie wiele rzeczy wtedy stało się jasnymi i oczywistymi. Zobaczyłam na czym polega zasadnicza różnica w sprawowaniu Mszy. Na Novus Ordo Missae ksiądz jakby animuje, zarządza, zachęca do uczestniczenia. Często miałam (i mam nadal, jeśli zdarzy mi się być na nowej Mszy) wrażenie, że jest to strasznie przegadane. Gorzej, że czasem księża w tej swojej animacji posuwają się za daleko. Tak bardzo chcą przekonać wiernych, że tracą chyba z oczu do czego chcą przekonać. Mam tu na myśli różne ekscesy na Mszach, do których wielu z nas już przywykło, a które mnie jednak zawsze bodły. Na starej Mszy, ksiądz się modli i tą swoją postawą, zachęca, zaprasza do modlitwy. A momenty ciszy są tu kluczowe. Niedawno mój znajomy pięknie napisał w komentarzu na Facebooku – nie będę cytować, dokładnie nie pamiętam wszystkich słów, więc będzie parafraza – że na Mszy ksiądz rozmawia z Bogiem, a im ciszej mówi, tym większa jest intymność między nimi, dlatego tego nie wypada podsłuchiwać. To kolejny raz uświadomiło mi zasadność modlitw wypowiadanych cicho przez księdza w czasie Mszy. Jeśli wierny chce, ma możliwość modlić się tymi samymi modlitwami, posługując się mszalikiem. Ale równie dobrze może modlić się w tym czasie swoimi słowami, albo zupełnie bez słów.
W swojej pracy magisterskiej pisałam, że Msza święta jest adoracją. I tak jest, tylko na Novus Ordo Missae nigdy nie mogłam tego doświadczyć. Nie mówię, że nie można, bo pewnie wielu potrafi, ale ja nie mogę. Dopiero na starej Mszy zobaczyłam, że ważniejsze od zewnętrznego uczestnictwa, jest adorowanie Pana Boga. Dzisiejszy świat mocno stawia na indywidualizm i antropocentryzm, co przeszło także do Kościoła. Rola świeckich jest oczywiście ważna i niepodważalna, ale przez to zaczyna się niektórym wydawać, że są nieodłączną częścią Mszy. Sama wolę uznać swoje miejsce, a jest nim cicha adoracja, modlitwa. To Bóg przychodzi do człowieka, a on może Go tylko przyjąć. Nic nie musi robić, poza gotowością, otwartością i czystością serca. Kapłan sprawuje Eucharystię dla nas, ale naprawdę nie jesteśmy do tego niezbędni. Bez nas ten sam cud także by się dokonywał. Lepiej uznać, że oto taki mały, nic nieznaczący, w niczym niezasługujący, może przyjąć Boga do serca. Bo swoim „działaniem, aktywnym uczestniczeniem” próbuję jakby udowodnić, że ja tu coś sprawiam, albo że ja zasługuję. Nie. Jestem grzesznik, za którego umiera na tej Mszy Jezus, składa się za mnie w ofierze Ojcu, a ja mogę przyjąć owoc tego odkupienia. Jaka to ogromna radość, jakiż zaszczyt! I jak tu Boga nie uwielbiać, nie adorować? Za tak wspaniały dar należy Mu się najwyższa cześć. Dlatego z taką czcią sprawujemy Tridentinę. Dlatego tyle w niej pokłonów i klękania – uznajemy swoją niskość i wyznajemy wielkość Boga, a jednocześnie Jego miłość i miłosierdzie. Gesty ciała nie są tutaj czymś li tylko zewnętrznym, a przynajmniej nie powinny. One wynikają z potrzeby serca. Ciało i duch powinny bowiem być zjednoczone w oddawaniu czci Bogu. Wtedy przestaje dziwić cała „otoczka”, a zaczyna zachwycać, być czymś oczywistym – Bogu należą się te wszystkie kadzidła, dostojne szaty i uroczyste śpiewy.
Nie trzeba ukrywać, że przed Soborem Watykańskim II stara Msza nie wyglądała, jak teraz – to częsty zarzut przeciwników starej Mszy. Ale przecież Sobór postulował zmiany, chciał reformy liturgicznej i tradycjonaliści to uznają. Tyle że to, co uczyniono z Mszą, nie jest realizacją Soboru. Jego postulaty są zrealizowane znacznie bardziej właśnie w obecnej Tridentinie. Tym bardziej jest to dla mnie argument za chodzeniem na starą Mszę. Pomogła mi ona także lepiej przeżywać nową Mszę, ale nie ukrywam, że mam nadal z tym problem i po prostu męczę się. Dlatego jestem wdzięczna Bogu, że postawił na mej drodze ludzi, którzy mi powiedzieli o tradycji liturgicznej i za mojego męża, ponieważ początkowo to głównie on powodował, że zaczęliśmy jeździć na Tridentinę. Dziś jest ona naszym duchowym domem.




Artykuł ukazał się na portalu christianitas.org

http://christianitas.org/news/dlaczego-chodze-na-stara-msze/