czwartek, 11 czerwca 2015

Do obrażonych kampanią Fundacji Mamy i Taty "Nie odkładaj macierzyństwa na potem"

Jestem bardzo poruszona nie tyle kampanią, którą prowadzi obecnie Fundacja Mamy i Taty, co reakcjami na nią. Od kilku dni zbieram się, by coś napisać na ten temat, ale jako mama małych dzieci nie nadążam, ale może nie będzie jeszcze za późno ;)

Na początek będzie bardzo osobiście – bo to teraz takie modne, żeby chwycić za serce swoją wyjątkowo trudną czy czasem wręcz dramatyczną i traumatyczną historią ;)

Kiedy wchodziłam prawie 10 lat temu w związek małżeński, marzyłam o gromadce dzieci. Tak zwana wielodzietność – ale chyba wtedy nie znałam nawet tego słowa – była dla mnie czymś oczywistym. Życie jednak szybciutko zweryfikowało moje plany i wyobrażenia. Jak to mówią, chcesz rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedz Mu o swoich planach. Po półtora roku od ślubu nadal byliśmy bezdzietni. Zaczynaliśmy się zastanawiać, czy może my nie możemy mieć dzieci, może mamy jakieś ukryte choroby, a może taki po prostu zamysł Boży. Ale ponieważ tę ewentualność mieliśmy omówioną jeszcze przed ślubem, nie rodziła jakiegoś ogromnego bólu. Było dla nas oczywiste, że w razie czego nasze dzieci adoptujemy. Zaczęliśmy więc myśleć, jak to praktycznie wygląda. Nie ustawaliśmy jednak w staraniach i modlitwach o nasze dziecko. Doświadczyliśmy więc tego lęku, choć nie ukrywam, że zaufanie wobec Pana Boga uchroniło nas przed rozpaczą i tym bólem, którego doświadcza tak wielu ludzi, gdy ich upragnione dziecko nie nadchodzi. Nie obce nam jednak były myśli o poczuciu pewnego rodzaju słabości i bycia gorszym – coś jest ze mną nie tak, skoro nie mogę mieć dziecka. W tym czasie jedna z sióstr ze Zgromadzenia Franciszkanek Misjonarek Maryi dała nam obrazek z modlitwą za wstawiennictwem Stanisława Papczyńskiego, którego proces beatyfikacyjny właśnie się toczył. Mam więc przekonanie, że ten wspaniały Błogosławiony przyczynił się do poczęcia naszej Martusi. Wreszcie, po trzech latach oczekiwania mogliśmy się cieszyć upragnionym, wyczekanym, wymodlonym i ukochanym nad wszystko dzieckiem. Składaliśmy dzięki Bogu. I na tym koniec bajki i sielanki. Wraz z narodzinami dziecka, wpadłam w depresję. Banał. Jak to ostatnio często bywa i tyle kobiet lubi się tym chwalić. Ja czułam się winna. Winna, że nie potrafię cieszyć się swoim dzieckiem. Winna, że nie potrafię wstać do niego w nocy. Winna, że nie jestem dobrą matką. Winna, że nie czuję instynktu macierzyńskiego. To nie tak miało być! Nie tak zaplanowałam! Nie tak wymarzyłam! Czemu to dziecko ciągle płacze? Czemu nie pomaga ani noszenie, ani nienoszenie? Czemu nie chce spać? Czemu? Czemu? Czemu nie mam sił się nim zająć? Czemu brakuje mi miłości, cierpliwości, wyrozumiałości? Wszystkie moje wady i słabości, w tym psychiczne, wyszły na jaw z ogromną siłą. Nienawidziłam tego obrazu siebie. Byłam matką beznadziejną. Pierwsze miesiące życia M to była walka. Walka ze sobą. Walka ze swoimi słabościami. I walka z dzieckiem. Dziś wiem, jakie błędy wtedy popełniłam, ale nie w tym rzecz. Tamten czas był dla mnie tak trudny, że powiedziałam sobie: nie nadaję się na bycie matką, wystarczy, że to jedno dziecko cierpi przeze mnie, więcej nie skrzywdzę, więc nigdy więcej żadnych dzieci.

A jednak w okolicach drugich urodzin M, zaczęły wracać myśli, że przecież plan był taki, że następne dziecko będzie po 3 latach, więc czas zacząć starania. Poczucie obowiązku (?) strasznie mnie paraliżowało. Emocje szalały – przecież zawsze chciałam mieć dużo dzieci, ale jednak teraz widzę, że się nie nadaję – walka sprzeczności. Powinnam, ale nie chcę. W dodatku nie mogę/nie chcę/nie mam odwagi się do tego przed nikim przyznać. Nie można przecież powiedzieć na głos, że się nie chce kolejnego dziecka, no bo jak to??

I wtedy przyszedł krach finansowy. Nasza względna stabilność runęła. Męża zwolnili z pracy. Ze mną zakończono współpracę, która choć luźna, dawała nam jednak stały dochód, mimo że skromny. Do tego kurs franka skoczył tak, że rata wzrosła nam o kilkaset złotych. Niemal z dnia na dzień stwierdziliśmy, że zamiast myśleć o drugim dziecku, muszę iść do pracy. Kolejny banał. Ot, realia polskiej rodziny. Ale w głębi duszy ulga – uff, mam prawdziwe usprawiedliwienie, dlaczego nie możemy mieć kolejnego dziecka. Wcześniej nie byłam zatrudniona na umowę o pracę, więc z racji narodzin pierworodnej, nic mi się nie należało. Żyliśmy skromnie. Ale doświadczyliśmy przymusu pracy mamy. Nigdy wcześniej ani później (jak dotąd) nie doświadczyłam tak strasznie, czym jest brak poczucia bezpieczeństwa. Wielu psychologów twierdzi, że jest to podstawowa potrzeba kobiet. I ja się z tym w zupełności zgadzam. Zachwiać poczuciem bezpieczeństwa, to rujnować fundamenty, na których opiera się kobieta. Trwało to kilka miesięcy, zanim na nowo poczułam, że się odbijamy od dna, ale wyryło na mnie piętno do końca życia.

Poszłam do pracy. Rzuciłam się w jej wir. Kochałam to, co robiłam. Oddałam temu całe serce. Zaangażowałam się na maksa. Bo taka jestem. Kiedy coś robię, robię to całą sobą. Nie było mowy o kolejnym dziecku, bo jesteśmy za biedni, bo nas nie stać. Ale z czasem nasza sytuacja się stabilizowała. Tomek zaczął zarabiać w różnych miejscach jako wolny ptak. Marta rosła. Ja w pracy wyleczyłam się z wielu kompleksów, nabrałam pewności siebie, zrozumiałam swoje błędy, zdystansowałam się do swojego macierzyństwa i moja relacja z córką zupełnie się zmieniła. Zaczęłam być dumna i po prostu zwyczajnie szczęśliwa, że jestem mamą. Lata mijały, a we mnie rosło poczucie, że powinnam mieć koleje dzieci. Kwestie finansowe wciąż jednak były realne. Zaczęłam jednak czasem myśleć, że to bardzo wygodna wymówka, gdyż wielu ludzi uboższych, decyduje się na kolejne dzieci, a ja bym chciała wygód. Pracowałam ciężko, więc czy nie zasługiwałam na te wygody? A przecież wciąż miałam poczucie życia dość skromnego, żeby nie powiedzieć biednego. W gruncie rzeczy na rękę była mi nasza sytuacja finansowa, bo wciąż mogłam nią usprawiedliwiać niechęć do kolejnego dziecka. Było mi wygodnie. Wszystko już fajnie ułożone. M odchowana. Czego chcieć więcej? A jednak sumienie gryzło.Paradoksalnie dopiero poważny kryzys małżeński, który postanowiliśmy wspólnie pokonać, zaowocował decyzją o drugim dziecku. Nie ukrywam, że nie bez znaczenia był tu fakt wprowadzenia rocznego, płatnego urlopu rodzicielskiego. Tak, ta decyzja rządu pomogła nam w decyzji. Decyzji, której nigdy nie będę żałować. Nie tylko dlatego że mam drugie dziecko, ale przede wszystkim ze względu na łaskę, którą otrzymałam wraz z narodzinami Stasia. Po pierwsze był niejako lekarstwem na rany po pierwszych doświadczeniach macierzyństwa, po drugie dlatego że otworzył mnie na koleje dzieci. Od pierwszych dni jego narodzin niezmiennie powtarzam, że jest tak cudowny, że ja chcę jeszcze i jeszcze.

Kończący się urlop macierzyński – czytaj kończące się pieniądze – bo postanowiliśmy, że zostaję w domu ze Stasiem i nie wracam na razie do pracy – przywołały jednak znane lęki o byt finansowy. Jak sobie damy radę bez mojej pensji? Z czego tu zrezygnować, skoro czuję, że dawno zrezygnowałam już ze wszystkiego. Czemu innych stać na narty? Przecież nie marzę o Alpach, ale nawet na Polskę nie możemy sobie pozwolić? Czemu nie mogę mieć lepszego samochodu? (Czytaj BMW – samochód moich marzeń, który na zawsze pozostanie tylko w tej sferze.) No ale to to są wielkie pragnienia, ale ja nawet do fryzjera nie chodzę! Ciuchów dzieciom nie kupuję – bo wszystko na szczęście dostają, ale przecież inni kupują dla dzieci z przyjemności, żeby cieszyć swoje i cudze oko, a ja nie mogę. Stach nie chodzi na żadne zajęcia, bo M ma swoje trudności, więc ją trzeba wspomagać i wszystkie pieniądze idą na jej edukację, a i tak nie realizujemy wielu pomysłów, które dobrze by jej zrobiły. Więc pojawiły się myśli, że powinnam wrócić do pracy. Do tego zmęczenie dziećmi, bo o to jeszcze zachciało mi się uczyć Tusię w domu, więc jestem z dwójką cały czas. I jak tu myśleć o kolejnym dziecku?

I wtedy kolejne światło z góry. Odwiedziny u wspaniałych wielodzietnych Igi i Dominika w Krakowie – właśnie wtedy, gdy z bólem stwierdziliśmy, że znowu nie stać nas na narty i nie jedziemy nigdzie na ferie. Zaprosili nas do siebie na kilka dni. Zobaczyłam, jak ta ubogo żyjąca Rodzina, jest bogata Miłością. Miłością do Boga i Miłością do siebie nawzajem. Byłam poruszona i wzruszona. Zrozumiałam, że jestem wielkim egoistą, ale że także zupełnie bez sensu porównuję się z moimi bogatymi znajomymi, którym nigdy nie dorównam i którym (nieświadomie?) zazdroszczę. Myślę, że zazdrość dlatego jest jednym z grzechów głównych, bo szalenie nas wyniszcza. Ja byłam właśnie tak wyniszczona. Świadectwo tej rodziny poruszyło moje sumienie. I znów pomogło przypomnieć sobie moje priorytety.

Moje priorytety są moje i wcale nie muszą być uniwersalne. Nie uważam też, że są najlepsze z możliwych. Nie osądzam i nie potępiam też nikogo, kto ma inne. Stwierdziłam bowiem, że wolę mieć dzieci, bo to jest najlepsza inwestycja. Wszystko inne jest wątpliwe i kruche. Wolę więc żyć skromnie, ale mieć dużą rodzinę, dużo osób do kochania – dawania i otrzymywania miłości.Nie będę miała wspomnień z Tokio. Nie będę miała wspomnień z nart. Nie będę miała BMW. Nie będę miała jeszcze wielu innych rzeczy, ale już na zawsze będę miała moje dzieci, a potem także wnuki. Nie stać mnie na fryzjera, nie stać mnie na chodzenie do restauracji, nie stać mnie na chodzenie do klubów sportowych, nie stać mnie na panią do sprzątania, nie stać mnie tort z cukierni na urodziny dzieci, nie stać mnie na ubrania, nie stać mnie na lepsze mieszkanie…. Świadomie z tego rezygnuję i wybieram dzieci. A jednocześnie doświadczam, że z każdym dzieckiem, Tomek zarabia więcej. Więc nasz byt się nie poprawia, ale też nie pogarsza na tyle by np. wylądować na bruku. Tak widzę działanie Opatrzności.



Każdy człowiek ma inną historię życia i inne priorytety. Wierzę jednak, że większość kobiet (jeśli nie wszystkie) ma instynkt macierzyński. Każda marzyła lub marzy o tuleniu maleństwa. Nie dla każdej jednak bycie mamą to cel i istota kobiecości. Spot Fundacji Mamy i Taty odbieram jako troskę o te uczucia kobiecie, które mogą zostać przytłumione w wirze codzienności, zwłaszcza atrakcyjnej czy pasjonującej pracy. W skrócie przesłanie, jakie tu widzę to: kobieto, chcesz robić karierę? Ok, masz do tego prawo, tylko zastanów się, czy nie będziesz żałować, bo może być za późno na dziecko. Tylko tyle i aż tyle.Zupełnie nie rozumiem całego hejtu na to, czego ta kampania nie dotyczy. Zarzuty jakie spotkałam:- nie mówi o życiu przeciętnych, ubogich ludzi- nie mówi o roli mężczyzny- nie mówi o problemach samotnych matek (np. ze ściągalnością alimentów)- nie mówi o braku świadczeń socjalnych dla rodzin- nie mówi o braku polityki prorodzinnej- nie mówi o kobietach, które naprawdę chciały, ale nie mogąI tak dalej, i tak dalej. Nie mówi o milionie innych rzeczy, więc jak można ją za to hejtować? Gdyby poruszyła jedną z wymienionych, nadal byłyby zarzuty, że nie porusza innych.Porusza ten, bo coraz więcej kobiet wpada w wir pracy i kariery. Jeszcze tylko samochód. Jeszcze tylko mieszkanie. Jeszcze tylko podróże. Bo trzeba żyć. A przecież dzieci to „nieżycie”. Ale w głębi duszy tych kobiet tkwi pragnienie potomstwa. Chcą dziecka, ale jeszcze nie teraz. Spot przypomina, że takie odkładanie może się źle skończyć, bo mogą w końcu nie zdążyć i po prostu żałować.Ten klip nikogo nie osądza, nikogo nie piętnuje. Zastanawia mnie więc ta histeryczna reakcja. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że działa tu mechanizm „uderz w stół, a nożyce się odezwą”. Uważam, że jeśli ktoś uważa, że spot go nie dotyczy – bo nie ma dzieci z innych przyczyn, niż w nim podane – to powinien przyjąć go jako adresowany do innych i nie widzę podstaw, by brać go do siebie. Słowem, przejmować się powinny kobiety odkładające na potem, a reszta może zwyczajnie olać. Czemu jednak tak się nie dzieje? Bo klip porusza sumienie nie tylko tych bogatych. Nadal jednak uważam, że jeśli sumienie czyste, nie powinno ono tak gwałtownie buzować. A mówię to znając swoje własne słabości i skłonności do uciekania w wymówki, że mnie nie stać na dziecko. Tokio to dla nich jakaś odległa galaktyka. Oni mówią, że chcą spokojnie żyć od pierwszego do pierwszego, że chcą mieć dostęp do żłobków i przedszkoli, że chcą mieć dofinansowanie do edukacji, że chcą odmalować mieszkanie, mieć w ogóle jakiś samochód itd. Więc jak to jest? Nie stać mnie, bo nie mam tego, czy tamtego, a inni mają jeszcze mniej, a jednak decydują się na dziecko. Finanse to wymówka, za którą stoi – no właśnie co? Delikatnie mówiąc, uwarunkowania psychiczne, bo tak naprawdę, decyzja o dziecku wynika z naszych całościowych przekonań i priorytetów właśnie, a także wewnętrznej siły do podjęcia ich realizacji. Wydaje mi się – z własnego doświadczenia – że kobieta, która z jednej strony w swych głębokich uczuciach macierzyńskich pragnie dziecka, ale z drugiej doświadcza przeróżnych trudności, by się na nie zdecydować – przeżywa ogromne rozdarcie i ból.Ale jak określić fakt, że dla kogoś ważniejsza jest kariera niż dziecko? Że ważniejsze są podróże? Że ważniejsze są pieniądze? Że ważniejsze jest wygodne, luksusowe, komfortowe życie? Czy to może być ważniejsze? Czy mamy prawo, by było? Uważam, że gdy ktoś wchodzi w małżeństwo, zwłaszcza chrześcijańskie, to nie może być nic ważniejszego – po pierwsze miłość do współmałżonka, po drugie miłość do dzieci. Wszystko inne można realizować, nie ma zakazu, byle tylko nie przeszkadzało w osiąganiu tych dwóch celów.Jeśli masz czyste sumienie, to akcja nie powinna Cię poruszać tak osobiście – choć ma prawo bulwersować, jak każde dzieło. Ale skoro tak drażni, to może warto zajrzeć w głąb sumienia, czy czasem o czymś nam nie przypomina, czego uznać nie chcemy/nie potrafimy/nie mamy siły. Nikt Cię nie osądza – sam siebie sądzisz, skoro widzisz osąd, gdzie go nie ma. Chciej zobaczyć troskę.Choć kobiety mają tendencję, by wszystko brać za bardzo do siebie. Jak w tym żarcie:- Mąż do żony – Wy, kobiety wszystko bierzecie do siebie.- Żona – Ja nie.



   Epilog   

Kilkakrotnie pojawiały się też głosy, że nawet jeśli ktoś dziecka nie chce, to nikomu nic do tego, to nie jest niczyja sprawa, nie wolno się nam wtrącać. Otóż mam mieszane uczucia. Z jednej strony chciałabym ten wybór uszanować i powiedzieć – ok, Wasza sprawa, róbcie, co chcecie. Ale nie mogę. Nie mogę tego powiedzieć, bo to nie jest tylko i wyłącznie Wasza sprawa. Dlatego, że dzieci są wspólną wartością całego społeczeństwa. Dlaczego moje dzieci mają w przyszłości pracować na tych, którzy dzieci nie mają? Że niby jak, bo przecież nikt w emerytury nie wierzy. Ale nawet jeśli komuś uda się odłożyć i żyć „za swoje”, to będzie kupował chleb, który upieką moje dzieci, pójdzie do moich dzieci do lekarza, moje dzieci będą budowały drogi itd. Niestety to nie jest tylko Wasza sprawa. 

czwartek, 4 czerwca 2015

Resztkowe placuszki Babci Jadzi na soku pomidorowym z sodą (bez glutenu i bez nabiału)

Ostatnio na nowo zdałam sobie sprawę z tego, jak ważne jest dla mnie niewyrzucanie, niemarnowanie jedzenia. Niestety i mi zdarza się przegapić jakieś warzywo czy owoc w lodówce albo zostawiać resztki po obiedzie na następny dzień, by potem o nich zapomnieć i nie zużyć. W moim domu była zasada, że każdy nakłada sobie sam na talerz, za to tyle, ile zje i nie zostawia resztek, które trzeba by wyrzucić. Lepiej więc było brać 10 drobnych dokładek, ale nie ryzykować, że się coś zostawi na talerzu. Tę zasadę przeniosłam do naszej rodziny. Dzięki niej przynajmniej nie wyrzucamy resztek z talerzy. Niestety ta metoda nie chroni przed resztkami w garnkach ;)



Dziś chcę się podzielić jednym ze sposobów na wykorzystanie pozostałości po obiedzie czy śniadaniu. Moja mama jest mistrzem w wykorzystywaniu ostatków. Potrafi zrobić placuszki niemal ze wszystkiego. Zawsze byłam fanem placków mojej mamy, niestety w mojej rodzinie nikt nie podzielał tego entuzjazmu. Poza tym ja nie bardzo potrafię improwizować, a moja mama nie tworzy przepisów, tylko miesza, co ma pod ręką i smaży. Dlatego jakoś ten sposób nie był u nas obecny. Odkąd jesteśmy na diecie bezglutenowej (no i terapii SI) moje dziecko jest jednak dużo bardziej otwarte na nowe smaki i przy ostatniej wizycie babci, okazało się, że placki stały się hitem Martusi.

Chciałabym się z Wami podzielić pomysłem na placuszki z sokiem pomidorowym na sodzie. Nie jestem więc w stanie podać szczegółowego przepisu, a jedynie zarys koncepcji. Chodzi bowiem o wykorzystanie resztek, jakie się ma. Przykładowo:
- ugotowane wcześniej: ryż, kasze i płatki różnego rodzaju;
- starta marchewka
- przecier pomidorowy
- jajko
- mąka bg, np. gryczana – do zagęszczenia
- sól
- i po wymieszaniu wszystkiego, tuż przed smażeniem, soda. Wchodzi ona w reakcję z sokiem/przecierem pomidorowym, dzięki czemu placuszki fajnie rosną i są puszyste. Ja miałam sok zrobiony przez moją mamę z jej własnych pomidorów, mmmmmmmm, ale może być oczywiście kupny.
Smażymy na tłuszczu, na dobrze rozgrzanej patelni.

Oczywiście wariacji jest nieskończenie dużo. Wszystko zależy od inwencji. Możemy dołożyć inne warzywa. Możemy dołożyć owoce. Możemy dosypać np. mak.
Dla dzieci z SI, czy też zwyczajnie nielubiących warzyw, to także świetny sposób na ich przemycenie. Ponieważ i moja Marta za warzywami nie przepada, wszelkie sposoby, jak jej te warzywa zapodać, są mile widziane.

Mam nadzieję, że będzie to dla kogoś inspiracja. A może i Wy robicie takie placuszki?