Mam wrażenie, jakbym od zawsze
wiedziała, że moja córka będzie miała na imię Marta. To jest drugie imię mojej
siostry. Imię chrześniaczki mojej mamy, która mieszkała z nami w tym samym
bloku i była mi bliska jak siostra. Ale naprawdę nie wiem, czemu aż tak to właśnie
imię chciałam dla córki. To taka oczywistość, że po prostu nie potrafię jej
wyjaśnić.
Kiedy jednak zdecydowałam się na
dziecko, marzyłam o tym, żeby pierwszy był chłopiec. W tamtym czasie myślałam,
że będzie to Marcin. To już było imię wspólnie wybrane z mężem. Do końca nie
wiem, czemu. Może podobne do Marty i bardzo wtedy lubiliśmy dominikańskiego
świętego Marcin de Pores.
Człowiek lubi myśleć, że
kontroluje różne sprawy i dziedziny swojego życia. Wydaje mu się, że wszystko
od niego zależy. Niezłą lekcją pokory staje się dla wielu moment, gdy po
latach, kiedy nie chcieli dziecka, zaczynają starania i nie dochodzi do
poczęcia. Zaczynają się pojawiać przeróżne obawy, a z każdym miesiącem rośnie
lęk i wątpliwości. Co prawda przed ślubem rozmawialiśmy i o tej ewentualności,
że w razie czego po prostu adoptujemy dziecko, jednak pojawiały się przykre
myśli na własny temat – coś ze mną nie tak, skoro nie mogę zajść w ciążę.
Starałam się nie nakręcać,
wiedząc, że to nie sprzyja poczęciu.
W tym czasie byliśmy związani z
siostrami franciszkankami misjonarkami Maryi. Niemal codziennie przychodziliśmy
na adorację do ich kaplicy. Polecaliśmy im naszą intencję – o poczęcie dziecka.
Bardzo nam kibicowały i wspierały modlitwą.
Któregoś dnia jedna z nich, s.
Franciszka, dała nam modlitwę do ówczesnego sługi Bożego Stanisława
Papczyńskiego. Śmiała się, że jest on teraz bardzo aktywny i chętnie wszystkim
pomaga, gdyż trwa jego proces i mają go ogłosić błogosławionym. Modliliśmy się zatem
za jego wstawiennictwem. I kiedy w końcu się udało, mieliśmy głębokie
przekonanie, że to dzięki niemu. Myślałam wtedy, czy w dowód wdzięczności
dziecko nie powinno nosić jego imienia, ale nie podobało mi się ono i w
skrytości serca powtarzałam sobie, że chyba zrozumie, że nie nazwę córki
Stanisława, bo to już przesada, zwłaszcza, że od zawsze marzyłam o Marcie.
Gdy na tak zwanym USG połówkowym
dowiedziałam się, że będziemy mieli córkę poczułam lekkie rozczarowanie, bo pragnęłam
syna, ale bardzo szybko zaczęłam cieszyć się, że będę miała swoją wymarzoną
Martusię. Potem przez lata nie mieściło mi się w głowie, jak mogłam chcieć
synka. Córka to było TO! Uwielbiałam jej dziewczęcość. A imieniem niesamowicie
się bawiłam nazywając przeróżnie moją córcię: Marta, Martusia, Martunia,
Martuleńka, Marcelina, Marcysia, Mania, Maniutka, Tusia, Tunia, Tuta, Tunezja,
Tunika, Tunieczka…
O Stanisławie Papczyńskim zbyt
często nie myśleliśmy. Wspominaliśmy o nim przy okazji opowieści o staraniach o
Martusię. Cieszyliśmy się także, gdy został ogłoszony błogosławionym. Uwielbiam
opowiadać o cudzie, który został uznany do jego beatyfikacji. Dzięki niemu stał
się patronem obrońców życia, kobiet starających się o dziecko, matek w ciąży i
ciąży zagrożonych. Przyczynił się bowiem do ożywienia dziecka w łonie swojej
matki. Kobieta trafiła do szpitala z komplikacjami. Badanie USG wykazało
obumarcie ciąży i ustanie akcji serca. Matka miała czekać na samoistne
poronienie. Został także wyznaczony termin zabiegu, gdyby ono nie nastąpiło. W
tym czasie rodzina i przyjaciele pacjentki podjęli nowennę do Stanisława
Papczyńskiego o uratowanie życia dziecka. Kolejne badanie USG, wykonane kilka
dni później, wykazało, że dziecko ożyło. Kilka miesięcy później urodził się
zdrowy chłopiec.
Mijały lata i zaszłam w kolejną
ciążę. Tym razem już bez większych kłopotów. Trochę się nam pozmieniało i imię
Marcin przestało się nam tak podobać, gdyż nie dawało tylu zdrobnień i form, co
Martusia. Nie mieliśmy więc pomysłu, jakie wybrać, gdy już dowiedzieliśmy się,
że mamy synka. Nasza córka była wówczas w przedszkolu i przeżywała swoją
pierwszą miłość. To był Staś. Nie dziwiło nas zatem, że bardzo optowała za tą
wersją. My znaliśmy tego chłopca i uważaliśmy, że jest niezwykle uroczy. To nas
jakoś przełamywało do tego imienia. Ja jednak nie mogłam sobie wyobrazić, że
dziecko ma mieć na imię Stanisław – no nie, to brzmiało zbyt poważnie i
oficjalnie.
Przełomowym okazał się moment,
kiedy podczas wakacji u mojej mamy pojechałam do Lichenia. Jest to oczywiście
największe i najbardziej znane sanktuarium marianów, których założycielem jest
Papczyński. Będąc tam trafiłam do jego kaplicy. Wtedy dosłownie poczułam, że
Stanisław przypomina mi o sobie i pewnym długu, który mam wobec niego.
Poczułam, że także tym dzieciątkiem chce się zaopiekować. Że także w tej ciąży
mi błogosławi. Nagle stało się jasnym, że w dowód wdzięczności za córeczkę,
nasz synek będzie nosił imię Stanisław.
W ten sposób mam Stasia, którego
imieniem także się bawię: Stasio, Stasiulek, Staniczek, Stasieńko, Tasiu,
Tasio, Tasieńko, Taniu...
Z ogromną radością przyjęliśmy
także wiadomość o kanonizacji. Tym samym nasz syn ma świętego patrona. A w tym
roku Kościół Wieczerzy Pańskiej w Górze Kalwarii, zwany Wieczernikiem, zostanie
Sanktuarium Św. Stanisława Papczyńskiego. Może uda się nam wybrać na
uroczystości zaplanowane na 20 maja….