czwartek, 17 lutego 2011

Teraz na Mszy się modlę

Moje świadectwo ukazało się na stronie pisma Christianitas

Wszystko to we mnie jest jeszcze niezwerbalizowane, a bardziej intuicyjne.

Zaczynam rozumieć, że w czasie Mszy Świętej można odmawiać różaniec. Ba, że nawet można adorować wystawiony Najświętszy Sakrament…

Cała moja tzw. edukacja sakramentalna nabyta w szkole, oazie i po prostu Kościele posoborowym zaczyna mocno trzeszczeć w szwach. Od dzieciństwa słyszałam, że tak ważne jest aktywne uczestnictwo we Mszy, a od pewnego czasu drażni mnie to sformułowanie. Dlatego, że całe życie czynię wysiłek, aby aktywnie uczestniczyć we Mszy, ale wciąż napotykam na przeszkody – głównie rozproszenia oraz wewnętrzne niezrozumienie, w jaki sposób naprawdę uczestniczyć. O co tu w końcu chodzi? O odpowiadanie księdzu? O śpiewanie? O śledzenie akcji liturgicznej? O świadomość? Tylko świadomość czego? Tego, co się dzieje, czy tego, co tu się realnie dzieje -wydarza? Nawet jeśli o to by chodziło, to czemu tak zwana nowa Msza została wprowadzona pod hasłem, że tego nie było/nie mogło być w starej?

Mam wielki kult Najświętszego Sakramentu i zawsze wydawało mi się, że kocham Eucharystię. Uważałam też za wielkie osiągnięcie Soboru (sic!) NOM. Nie znając zupełnie starej Mszy mówiłam, że kocham NOM :) Nawet będąc już przekonaną co do słuszności zachowania starej Mszy – głównie chodziło mi o argument zerwania z Tradycją przez nową liturgię – oraz wręcz o niesłuszności powstania NOM’u, “nie czułam potrzeby” chodzenia na starą mszę.
Sytuacja się zmieniła, gdy dość blisko nas zaczęto odprawiać starą Mszę. Głównie za namową męża zaczęliśmy tam jeździć. Na początku próbowałam “uczestniczyć” w tej Mszy, jak w NOM’ie. Szybko jednak przekonałam się, że ja tak nie mogę. Kolega doradzał nam, byśmy nie używali mszalików w czasie Mszy. To się okazało dla mnie kluczem.

Teraz na Mszy ja po prostu jestem z Panem Bogiem, wreszcie się modlę, bo przez lata liturgia eucharystyczna za nic nie chciała być dla mnie modlitwą, mimo czynionych wysiłków. Tu zupełnie bez wysiłku modlę się, trwam z Bogiem. Dlatego jestem w stanie zrozumieć, że ludzie kiedyś odmawiali różaniec, czy adorowali, bo Msza jest adoracją, jest najwspanialszą modlitwą, najgłębszym spotkaniem z Bogiem, gdzie Bóg przychodzi na naszych oczach i możemy Go przyjmować do serc, w dodatku namacalnie.

Mam jednak przeświadczenie, że takie przeżywanie umożliwiła mi dopiero stara Msza. Nie wiem, jak jest lepiej, nie chcę też nikogo pouczać, ani czynić żadnych norm! Mówię tylko o własnym doświadczeniu. Nowej Mszy nie potrafię tak przeżywać. Z czego to wynika? Na pewno po pierwsze z powodu ciszy, której praktycznie nie ma w NOMie, a która na starej Mszy po prostu stwarza dla mnie przestrzeń modlitwy. Po drugie z postawy. Starą Mszę można niemal całą przeklęczeć, a nikt mnie nie przekona, że postawa ciała nie ma żadnego znaczenia (to zresztą temat na odrębny wpis, bo jest to „moim” odkryciem, choć wcześniejszym jeszcze). To jest właśnie ta adoracja. Skoro klęczę, to znaczy, że tu coś istotnego się dzieje. Po trzecie, bo ksiądz się modli. W NOMie też powinien, niemniej mam nieodparte wrażenie, że często musi występować. I nie jest to zarzut do żadnego księdza! To prostu wynika z rytu. „Styl” formy to wymusza i wychodzi to, co wychodzi. Mnie to zmusza do śledzenia księdza, a nie akcji liturgicznej, tudzież po prostu nieśledzenia niczego. W starej Mszy wcale nie muszę wiedzieć, w jakim momencie jest ksiądz. I tak niczego nie dołożę do konsekracji, którą tylko on może sprawować. NOM tak bardzo chce nas we wszystko włączyć, że aż tworzy złudzenie, że my współkonsekrujemy z księdzem, że nasza rola (jako wiernych) jest ogromna. Boimy się pokory. Z tego rodzą się przegięcia, gdy świeccy wyciągają ręce do konsekracji, mówią tekst konsekracji, czy też niektórzy podnoszą Hostię wraz z księdzem. Na starej Mszy tak bardzo cieszę się z mojego miejsca w ostatniej ławce, z możliwości klęczenia, milczenia, bycia z Jezusem. Nagle nawet mój rozbrykany dwulatek nie przeszkadza mi w skupieniu! Z prostotą, bez wydumania przyjmujemy postawę wdzięczności wobec Zbawiciela, który nam siebie ofiarowuje. Nie ma potrzeby tak zwanego “czegoś więcej”, bo przecież nie da się realnie niczego więcej dodać do Najświętszej Ofiary! Ona jest najwspanialsza, a my mamy uprzywilejowane miejsce, że możemy ją adorować i przyjmować ją w Komunii. I celowo unikam tu słowa, że możemy w niej uczestniczyć. Choć nikt w starej Mszy nie zakazuje nam tego! Jednak ja odnajdując swoje miejsce we Mszy, zaczęłam być; być przy Bogu. Moim zdaniem NOM kładąc zbyt duży nacisk na uczestniczenie, zapomina, co jest celem i nagle uczestniczenie staje się celem samym w sobie. A wtedy okazuje się, że to nie wystarcza. I to prawda, bo celem jest bycie z Bogiem. Na tym przecież będzie polegała wieczność. Tego odkrycia, przez doświadczenie, życzę każdemu.

środa, 9 lutego 2011

Jeszcze trochę o mowie Martusi

Bardzo ciekawym jest dla mnie proces mówienia dzieci.
Zauważyłam, że bardzo często Tusia zmnienia słowa na zasadzie, że zgadzają się samogłoski, natomiast spółgłoski się powtarzają. Przyczym spógłoski nie muszą być z pierwszej sylaby, co jest dodatkowo zaskakujące i zabawne:

- pokoik - kokoik
- Bogiem - gogiem
- Jaguś - gaguś
- smoczek - czoczek
- kawa - fłafa (ze zmiękczenia wa-fa)
- dziura - lula (ze zmiękczenia ru-lu)
- widzisz - dzidziś
- druga - guga
- widzisz - dzidzisz

Ale są i wyrazy, gdzie zmienia samogłoski lub przestawia spółgłoski:
- amen - aman
- Mikołaj - kojał

I nie wynika to z niezdolności wymówienia pozostałych spółgłosek (bo je zna i mówi w inncy wyrazach), ale (chyba) z tendencji dążenia do uproszczenia języka. Dorośli też przecież upraszczają, skracają wyrazy. Tyle, że (zwykle) robimy to w przyjęty ogólnie sposób i się wcale nad tym nie zastanawiamy:
- dziękuję - dzięki
- spokojnie -spoko, spoks
- zaraz - zara
- dobrze - dobra
- wszystko - wsio

Zwróciłam na to kiedyś uwagę, gdy okazało się, że mój mąż nie wiedział, co to znaczy "dzia", a w moich rodzinnych stronach tak sie właśnie skracało dziękuję :)

To pewnie dlatego pierwszymi słowami, których uczą się nasze pociechy są dwusylabowce: mama, tata, papa, baba, dziadzia, dzidzi.
U nas to były także (a niektóre nadal są):

- pępęk - pepe
- zima - huhu (od piosenki "Hu hu a, nasza zima zła :)
- ku ku
- ko ko
- kwa kwa - fafa

Ale Tusia lubi także zmieniając wyraz, powtarzać sylaby:
- jeszcze - ciecie (ze zmiękczenia cze-cie)
- do kosza - ko kosia
- do domu - do do domu (zupełnie nie wiem, czemu tak podwaja to "do", ale ponoć to dość typowe, że dzieci tak mówią ten zwrot)

Jest jeszcze cała masa wyrazów, które powstają przez ucięcie częsci wyrazu, czy zmiękczenie:
- proszę - osie
- dziękuję - kuje (choć ostatnio zaczyna mówić - dzikuje)
- przepraszam - pepasiam
- wody - ody

A jeszcze jedna obserwacja - gdy Tuśka nie potrafi (a czasem nie chce) powiedzieć jakiegoś wyrazu, mówi ostatnią sylabę. I jest to bardzo zabawne, gdyż wiele wyrazów kończy się na "ka" (zwłaszcza jak się zdrabnia dla dzieci). Co lepsze, Tusia jeśli trzeba, tę końcówkę odmienia:
- daj ke - najczęsciej oznacza - daj słomkę


Do tego mogę dodać słowa, które Tusia tworzy po swojemu i raczej bez ogólnej zasady:
- spinka - pim
- chleb - pleb

Bardzo mnie fascynuje ten etap rozwoju mojej córci. Niesamowite jest być mamą!

środa, 2 lutego 2011

Wspomnienia z naszego cudownego ocalenia

Niedawno minęło dwa lata od naszego wypadku samochodowego. Zima to czas, kiedy dużo myślę o tamtym wydarzeniu.

Byliśmy w drodze z Warszawy do Kielc. Na pokładzie nasza czteromiesięczna córa, Tomek obok niej, zabawiający niezbyt lubiącą podróże Martusię, ja za kółkiem. Długo planowaliśmy wyjazd do przyjaciół. Mieliśmy pierwotnie jechać na Sylwestra, nie wyszło. Wreszcie zdecydowaliśmy się jechać 2 stycznia, bo był piątek i chcieliśmy wspólnie przeżyć wieczorem Szabat. Od kilku dni była dobra pogoda, ale właśnie gdy postanowiliśmy jechać, zaczął padać śnieg. Nie zraziliśmy się. Jadąc jak zwykle modliliśmy się, także o bezpieczne dotarcie na miejsce, powierzaliśmy się Opatrzności Bożej, przez Maryję i naszych Aniołów.
Podróż mijała nam dobrze, mimo złej pogody. Gdy byliśmy już blisko Kielc, nagle jakiś samochód jadący z naprzeciwka zaczął wyprzedzać kolumnę samochodów, jadąc prosto na nas. Pomyślałam: co za wariat spieszy się w taką pogodę? Postanowiłam jednak, że mu ustąpię i zjadę (droga była jednopasmowa, ale miała też takie małe pasy po bokach). Niestety w tym miejscu było trochę śniegu, co spowodowało, że wpadliśmy w poślizg, dwa razy dachowaliśmy. Pomyślałam tylko: "to tak umrę?" i dodałam "Jezu!" a w domyśle "ratuj nas!", po czym napełnił mnie pokój, że nic nam się nie stanie. Wszystko trwało ułamki sekund! Gdy opadliśmy na ziemie, doszło do mnie, że pękły szyby, uwiadomiło mi to, że wypadek jest poważny. Momentalnie poczułam przeszywający chłód i usłyszałam płacz Martusi oraz głos Tomka: "O Boże, Tusia ma szkło w buzi!" Wypiełam się z pasów i nie patrząc, czy jestem cała, rzuciłam się do córeczki, przekonana, że szkło wbiło jej się w twarz. Okazało się jednak, że tylko mały kawałek upadł Tusi na usta - delikatnie go zdjęłam. Zaczęli się schodzić ludzie z samochodów, które się zatrzymały. Ktoś od razu zaproponował, że weźmie Małą do samochodu, żeby nie zmarzła. Kierowca samochodu, który nas nieomal zabił, uciekł. Zadzwoniłam do Roberta, do którego jechaliśmy. Przyjechał po nas i zabrał do Kielc. W między czasie przyjechało pogotowie zobaczyć Tusię oraz policja. W końcu dotarliśmy na Szabat. Był niezwykły! Pełen ciszy, zadumania, głębokiej modlitwy. Marlena, żona Roberta powiedziała, że to niesamowite, że z takiego wypadku wyszliśmy bez najdrobniejszego zadrapania, że byliśmy niesieni przez Boga. Tak, tak właśnie się czułam. Doświadczyłam, że diabeł walczył z naszym Aniołem. Zły doprowadził do wypadku, ale nasz Anioł nie pozwolił, by nam choćby włos z głowy spadł! Nasza modlitwa została wysłuchana - bezpiecznie dotarliśmy do celu, choć nie bez przygód. Zachowaliśmy niezwykły spokój ducha, nie opanowała nas ani rozpacz, ani panika. "Choćbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie uleknę, bo Ty jesteś ze mną".