wtorek, 8 maja 2018

8 maja - wspomnienie objawień św. Michała Archanioła z Gargano


Dziś, gdy większość Kościoła skupiona jest na wspomnieniu św. Stanisława biskupa i męczennika, czciciele św. Michała Archanioła obchodzą wspomnienie jego objawień na Górze Gargano.



Nie pamiętam już od kiedy św. Michał stał mi się bliski i zaczęłam się uciekać do jego pomocy. Uważam, że jest potężnym Orędownikiem i niezwykle podoba mi się jego pokora i moc, która płynie nie z niego, ale z Boga: „Któż jak Bóg!” – brzmi jego imię. W Tradycji Michał był najmniejszym z Archaniołów, a największy i najwspanialszy z nich, Lucyfer sprzeciwił się Bogu. I właśnie ten maluch stoczył zwycięską bitwę ze smokiem. Zwyciężył właśnie dzięki swej pokorze, małości, posłuszeństwu i mocy Bożej.



Niecały rok temu przyjaciel sprawił, że przyjęłam szkaplerz z wizerunkiem Archanioła. Było to dla mnie wielkie przeżycie i ogromna radość. Do zobowiązań czcicieli należy codzienne odmawianie znanej modlitwy oraz obchodzenie wspomnień związanych ze św. Michałem. Dziś właśnie po raz pierwszy świętuję objawienia w Gargano.


Gargano to góra we Włoszech, położona około 20 km od innego znanego dzięki św. ojcu Pio sanktuarium - San Giovanni Rotondo.

Pierwsze objawienia miały miejsce już w V wieku. Wtedy to św. Michał wskazał grotę, w której chciał być czczony: Ja jestem Archanioł Michał, stojący przed obliczem Boga. Grota jest mnie poświęcona; ja jestem jej strażnikiem. Tam, gdzie się otwiera skała, będą przebaczone grzechy ludzkie. Modlitwy, które będziecie tu zanosić do Boga, zostaną wysłuchane. Jednakże ze względu na to, że góra była wcześniej miejscem kultu pogańskiego, biskup Sipontu – Wawrzyniec jakiś czas zwlekał z wypełnieniem polecania anielskiego. Dopiero zwycięstwo, przypisane pomocy św. Michała, nad barbarzyńcami, którzy oblegali miasto, skłoniło biskupa do poświęcenia groty. Kiedy chciał to uczynić, doszło do kolejnego objawienia. Usłyszał wówczas od Anioła: Zaniechaj myśli o poświęceniu groty, ja wybrałem ją na swoją siedzibę i już poświęciłem razem z moimi aniołami. Znajdziesz w niej znaki na skale i mój wizerunek, ołtarz, paliusz i krzyż. Wy tylko wejdziecie do groty i odmówicie przy mnie modlitwy. Jutro odprawicie dla ludu Najświętszą Ofiarę i zobaczycie, jak sam poświęcam tę świątynię.

Kolejne objawienie św. Michała miało miejsce w XVII wieku i było związane z obietnicą uwolnienia od szalejącej wówczas epidemii.
Grota na górze Gargano nadal jest miejscem szczególnego kultu Archanioła i przepięknym sanktuarium.



+++
Święty Michale Archaniele, wspomagaj nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź naszą obroną. Oby go Bóg pogromić raczył, a ty Wodzu Zastępów Niebieskich, szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do piekła. Amen


piątek, 27 kwietnia 2018

O imionach moich dzieci


Mam wrażenie, jakbym od zawsze wiedziała, że moja córka będzie miała na imię Marta. To jest drugie imię mojej siostry. Imię chrześniaczki mojej mamy, która mieszkała z nami w tym samym bloku i była mi bliska jak siostra. Ale naprawdę nie wiem, czemu aż tak to właśnie imię chciałam dla córki. To taka oczywistość, że po prostu nie potrafię jej wyjaśnić.

Kiedy jednak zdecydowałam się na dziecko, marzyłam o tym, żeby pierwszy był chłopiec. W tamtym czasie myślałam, że będzie to Marcin. To już było imię wspólnie wybrane z mężem. Do końca nie wiem, czemu. Może podobne do Marty i bardzo wtedy lubiliśmy dominikańskiego świętego Marcin de Pores.

Człowiek lubi myśleć, że kontroluje różne sprawy i dziedziny swojego życia. Wydaje mu się, że wszystko od niego zależy. Niezłą lekcją pokory staje się dla wielu moment, gdy po latach, kiedy nie chcieli dziecka, zaczynają starania i nie dochodzi do poczęcia. Zaczynają się pojawiać przeróżne obawy, a z każdym miesiącem rośnie lęk i wątpliwości. Co prawda przed ślubem rozmawialiśmy i o tej ewentualności, że w razie czego po prostu adoptujemy dziecko, jednak pojawiały się przykre myśli na własny temat – coś ze mną nie tak, skoro nie mogę zajść w ciążę.

Starałam się nie nakręcać, wiedząc, że to nie sprzyja poczęciu.

W tym czasie byliśmy związani z siostrami franciszkankami misjonarkami Maryi. Niemal codziennie przychodziliśmy na adorację do ich kaplicy. Polecaliśmy im naszą intencję – o poczęcie dziecka. Bardzo nam kibicowały i wspierały modlitwą.
Któregoś dnia jedna z nich, s. Franciszka, dała nam modlitwę do ówczesnego sługi Bożego Stanisława Papczyńskiego. Śmiała się, że jest on teraz bardzo aktywny i chętnie wszystkim pomaga, gdyż trwa jego proces i mają go ogłosić błogosławionym. Modliliśmy się zatem za jego wstawiennictwem. I kiedy w końcu się udało, mieliśmy głębokie przekonanie, że to dzięki niemu. Myślałam wtedy, czy w dowód wdzięczności dziecko nie powinno nosić jego imienia, ale nie podobało mi się ono i w skrytości serca powtarzałam sobie, że chyba zrozumie, że nie nazwę córki Stanisława, bo to już przesada, zwłaszcza, że od zawsze marzyłam o Marcie.

Gdy na tak zwanym USG połówkowym dowiedziałam się, że będziemy mieli córkę poczułam lekkie rozczarowanie, bo pragnęłam syna, ale bardzo szybko zaczęłam cieszyć się, że będę miała swoją wymarzoną Martusię. Potem przez lata nie mieściło mi się w głowie, jak mogłam chcieć synka. Córka to było TO! Uwielbiałam jej dziewczęcość. A imieniem niesamowicie się bawiłam nazywając przeróżnie moją córcię: Marta, Martusia, Martunia, Martuleńka, Marcelina, Marcysia, Mania, Maniutka, Tusia, Tunia, Tuta, Tunezja, Tunika, Tunieczka…
O Stanisławie Papczyńskim zbyt często nie myśleliśmy. Wspominaliśmy o nim przy okazji opowieści o staraniach o Martusię. Cieszyliśmy się także, gdy został ogłoszony błogosławionym. Uwielbiam opowiadać o cudzie, który został uznany do jego beatyfikacji. Dzięki niemu stał się patronem obrońców życia, kobiet starających się o dziecko, matek w ciąży i ciąży zagrożonych. Przyczynił się bowiem do ożywienia dziecka w łonie swojej matki. Kobieta trafiła do szpitala z komplikacjami. Badanie USG wykazało obumarcie ciąży i ustanie akcji serca. Matka miała czekać na samoistne poronienie. Został także wyznaczony termin zabiegu, gdyby ono nie nastąpiło. W tym czasie rodzina i przyjaciele pacjentki podjęli nowennę do Stanisława Papczyńskiego o uratowanie życia dziecka. Kolejne badanie USG, wykonane kilka dni później, wykazało, że dziecko ożyło. Kilka miesięcy później urodził się zdrowy chłopiec.

Mijały lata i zaszłam w kolejną ciążę. Tym razem już bez większych kłopotów. Trochę się nam pozmieniało i imię Marcin przestało się nam tak podobać, gdyż nie dawało tylu zdrobnień i form, co Martusia. Nie mieliśmy więc pomysłu, jakie wybrać, gdy już dowiedzieliśmy się, że mamy synka. Nasza córka była wówczas w przedszkolu i przeżywała swoją pierwszą miłość. To był Staś. Nie dziwiło nas zatem, że bardzo optowała za tą wersją. My znaliśmy tego chłopca i uważaliśmy, że jest niezwykle uroczy. To nas jakoś przełamywało do tego imienia. Ja jednak nie mogłam sobie wyobrazić, że dziecko ma mieć na imię Stanisław – no nie, to brzmiało zbyt poważnie i oficjalnie.
Przełomowym okazał się moment, kiedy podczas wakacji u mojej mamy pojechałam do Lichenia. Jest to oczywiście największe i najbardziej znane sanktuarium marianów, których założycielem jest Papczyński. Będąc tam trafiłam do jego kaplicy. Wtedy dosłownie poczułam, że Stanisław przypomina mi o sobie i pewnym długu, który mam wobec niego. Poczułam, że także tym dzieciątkiem chce się zaopiekować. Że także w tej ciąży mi błogosławi. Nagle stało się jasnym, że w dowód wdzięczności za córeczkę, nasz synek będzie nosił imię Stanisław.

W ten sposób mam Stasia, którego imieniem także się bawię: Stasio, Stasiulek, Staniczek, Stasieńko, Tasiu, Tasio, Tasieńko, Taniu...

Z ogromną radością przyjęliśmy także wiadomość o kanonizacji. Tym samym nasz syn ma świętego patrona. A w tym roku Kościół Wieczerzy Pańskiej w Górze Kalwarii, zwany Wieczernikiem, zostanie Sanktuarium Św. Stanisława Papczyńskiego. Może uda się nam wybrać na uroczystości zaplanowane na 20 maja….

piątek, 13 kwietnia 2018

Złość piękności szkodzi. Wyrażać czy tłumić? Czyli jak radzić sobie ze złością.


Chyba nie pomylę się, jeśli powiem, że nikt z nas nie lubi się złościć. Ani czuć tej fali przykrych uczuć, ani reagować pod ich wpływem. Nie lubimy złości i już. Ale czy słusznie? Złość spełnia ważną funkcję w naszym życiu. Tak, jak lampka kontrolna informuje, że coś się zepsuło w samochodzie. Nie lubimy, gdy się zapala, ale gdyby nie ona, nie wiedzielibyśmy, co się dzieje lub że w ogóle coś się dzieje. Spełnia po prostu swoją funkcję, dlatego nie chcielibyśmy się jej pozbywać, doceniamy jej obecność. Podobnie ze złością. Zgodnie z teorią Porozumienia bez przemocy (ang. Nonviolent Communication, w skrócie NVC) złość jest znakiem, że jakaś z naszych potrzeb nie jest zaspokojona. Złość jest więc jak sygnał alarmowy, że coś się dzieje. Czy na pewno chcemy się pozbawiać takiej kontrolki? Myślę, że jeśli spojrzymy w ten sposób na zagadnienie złości, zmieni się nasze jej postrzeganie, a to już pierwszy krok, by zacząć sobie z nią odpowiednio radzić. Zatem na początku trzeba zaakceptować, zrozumieć, że złość jest czymś naturalnym i cennym, mimo tego, że uważamy ją za nieprzyjemne uczucie. Ale przecież głód także jest niemiły, lecz gdyby nie on, moglibyśmy umrzeć, bo mogłoby nam zabraknąć motywacji do zaspokojenie podstawowej potrzeby, jaką jest jedzenie. Nieprzyjemność uczucia nie jest zatem wyznacznikiem jego ważności. O ile zaś kontrolka w aucie podpowiada nam, co się zepsuło, o tyle ze złością jest trudniej. Najczęściej bowiem jesteśmy przekonani, że to bodziec, coś na zewnątrz nas zdenerwowało, gdy tymczasem chodzi o coś głębszego. Ale to nie potrzeba jest przyczyną złości. Złość nas o niej informuje, a to zasadnicza różnica. Postaram się pokazać, co tak naprawdę wywołuje złość.

Czy można ze złością zrobić coś innego niż stłumić albo wyrazić? Chyba nikt już dziś tłumienia złości nie broni, przynajmniej nie wprost. Każdy wie, że jest to szkodliwe, zarówno dla zdrowia psychicznego, jak i fizycznego. Niemniej jednak, gdy mówimy do drugiej osoby: uspokój się, przestań itp. w gruncie rzeczy chcemy, by ta osoba stłumiła swoją złość. Najczęściej oczekujemy tego od dzieci. Gdy tymczasem jest to najbardziej nierealne, bo najtrudniejsze do wykonania przez dzieci. Są więc nurty psychologiczne, które zachęcają do wyrażania tej emocji – podrzyj papier, uderz w poduszkę, wykrzycz się w lesie itp. Jakoś nigdy te sposoby do mnie nie przemawiały. Kojarzyły mi się mimo wszystko z agresją; kontrolowaną, ale jednak agresją, która wcale nie przynosi ulgi. Poza tym uleganie złości w ten sposób, wyrabia w nas nawyk reagowania agresywnego, powoduje, że reagujemy coraz gwałtowniej i może w konsekwencji prowadzić do agresji skierowanej przeciwko drugiemu człowiekowi. Dopiero Marshall B. Rosenberg, twórca NVC, przyszedł mi pomocą. Złości nie należy ani tłumić, ani jej wyrażać. Skoro złość informuje nas o tym, że jakaś nasza potrzeba nie jest zaspokojona, to należy się zatrzymać i podjąć refleksję, odszukać tę potrzebę i spróbować ją zaspokoić.



Przyjrzyjmy się jeszcze drugiemu wymiarowi, który zawsze mnie ciekawił w zjawisku złości. Dlaczego tak się dzieje, że ta sama sytuacja raz nas wkurza, a innym razem nie? I pomijam tu jakieś czynniki zewnętrzne, nasze zmęczenie/wypoczęcie, nasz brak czasu/brak pośpiechu czy też powtarzalność danej sytuacji. Może sobie tłumaczymy, że raz mamy cierpliwość, a innym razem nam jej zabrakło. Tylko cierpliwość do czego? Co nas tak naprawdę wkurza? Chodzi tu o wspomnianą już wyżej różnicę między bodźcem a  prawdziwą przyczyną złości. Reagujemy na bodziec: spóźnia się tramwaj, ktoś nas potrącił w sklepie, dziecko nie chce iść spać, ktoś na nas zatrąbił. Ale w rzeczywistości nie to jest przyczyną naszej złości, bo właśnie nie za każdym razem, w identycznej sytuacji czujemy to samo. Kiedy chwilę się zastanowimy nad tym, co stoi za tym bodźcem, zdamy sobie sprawę, że to nasza myśl na temat innych ludzi, ewentualnie siebie – czyli osąd. Kiedy zaczynamy osądzać – być może nawet bezwiednie – zaczynamy się złościć, że ktoś jest: leniwy, nieuważny, uparty, niecierpliwy itd., itd – nawet jeśli nie uświadamiamy sobie tych ocen, to tak właśnie myślimy. Podobnie oceniamy także siebie. Ale nie wynika z tego nic dobrego. I tu jest miejsce na pracę, zmianę naszego błędnego myślenia. Kiedy odrzucamy osądzanie innych ludzi, obdarzamy ich zrozumieniem, przestajemy się na nich złościć. Dlatego więc czasem takie same sytuacje wywołują nasze inne reakcje. Nie zawsze bowiem uświadamiamy sobie nasze nastawienie do ludzi – czy to oceniające, czy to pełne zrozumienia i empatii. Jednocześnie pomaga nam to łatwiej dotrzeć do potrzeby, która nie została zaspokojona. Kiedy zaś odkrywamy, jaka to potrzeba, powinniśmy obdarzyć samych siebie empatią i zrozumieniem. W tym momencie złość ustępuje miejsca innym uczuciom – najczęściej smutkowi, przygnębieniu, zranieniu, strachowi, lękowi itp.

Okazuje się bowiem, że złość nie jest uczuciem pierwotnym. Przykrywa ona inne tzw. słabsze uczucia, których nie chcemy okazywać z obawy przed zranieniem lub wycofaniem, zaniechaniem. Złość mobilizuje nas do działania, gdy natomiast smutek prowadzi do zniechęcenia. Gdy jednak dotrzemy do źródła, możemy rozprawić się z problemem poprzez okazanie sobie empatii i zrozumienia. Otaczam sam siebie troską, opieką, odrzucając osądzanie innych.

Nie trzeba na siłę radzić sobie ze złością, tylko po prostu pozwolić, żeby ustąpiła ona samoistnie miejsca innemu uczuciu.

wtorek, 27 marca 2018

Niespełnienie

Uświadomienie sobie, że mamy potrzeby oraz przyjęcie prawdy, że tylko my same jesteśmy odpowiedzialne za ich zaspokojenie może w nas rodzić różne pytania i wątpliwości.
Czy to znaczy, że wszystko ode mnie zależy? Czy to znaczy, że mam egoistycznie stawiać siebie na pierwszym miejscu? Czy jestem w stanie zaspokoić wszystkie swoje potrzeby? Czy nie mogę już liczyć na nikogo, zwłaszcza na najbliższych? Na wszystkie te pytanie jest krótka odpowiedź: oczywiście, że nie.
Musimy bowiem pamiętać o nadrzędnej prawdzie, że najważniejsza w życiu jest Miłość. To ona powinna być ostatecznie motywem naszych działań. Nie możemy jednak kochać innych, jeśli nie kochamy siebie: kochaj bliźniego JAK siebie samego. Uznanie, że mamy potrzeby otwiera nas na potrzeby innych. Zaś wzięcie odpowiedzialności za siebie kończy litanię naszych roszczeń i pokazuje, że w inny sposób musimy prosić o pomoc. Tak, możemy liczyć na innych, gdyż nie jesteśmy samowystarczalni i do spełnienia swoich potrzeb potrzebujemy pomocy innych. Moje potrzeby zaczynam konfrontować z potrzebami innych i okazuje się, że to nie one są najważniejsze.
Zderzenie potrzeby snu matki z potrzebami niemowlęcia w nocy jasno pokazuje, że często rezygnujemy ze swoich potrzeb w imię miłości. I to ona powinna nami kierować, a nie np. perfekcjonizm, chęć uznania, niskie poczucie wartości czy inne błędne przekonania, które mogą nas wpędzać w poczucie bycia ofiarą; wykorzystywaną i poświęcającą się.
Poza tym biorąc życie we własne ręce doświadczamy własnych ograniczeń. To powinno skłaniać nas do pokory. Uczymy się prosić o pomoc, ale także liczyć się z ograniczeniami innych, skoro sami je mamy. Jeśli nie wszystkie nasze potrzeby mogą zostać spełnione, to jak nie ulegać frustracji, która pojawia się jako efekt niezaspokojenia? Jako że miłość jest najważniejsza, to musimy pogodzić się, że nie zawsze wszystkie nasze potrzeby będą zaspokojone. Nie chodzi jednak o rezygnację, ale zawierzenie siebie Bogu. Zgodnie z ignacjańską zasadą: módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, ale działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie. Musimy znaleźć balans. Tym bardziej, że wiele potrzeb naszego serca może zaspokoić tylko Bóg. Nasze pragnienie miłości jest bowiem tak wielkie, że żaden człowiek nie jest go w stanie zaspokoić. Tylko poprzez bliską więź z Bogiem możemy się napełniać Jego Miłością i potem tą miłością kochać dalej. „Miłujcie się wzajemnie, tak jak Ja was miłowałem” (J13,34)