piątek, 27 kwietnia 2018

O imionach moich dzieci


Mam wrażenie, jakbym od zawsze wiedziała, że moja córka będzie miała na imię Marta. To jest drugie imię mojej siostry. Imię chrześniaczki mojej mamy, która mieszkała z nami w tym samym bloku i była mi bliska jak siostra. Ale naprawdę nie wiem, czemu aż tak to właśnie imię chciałam dla córki. To taka oczywistość, że po prostu nie potrafię jej wyjaśnić.

Kiedy jednak zdecydowałam się na dziecko, marzyłam o tym, żeby pierwszy był chłopiec. W tamtym czasie myślałam, że będzie to Marcin. To już było imię wspólnie wybrane z mężem. Do końca nie wiem, czemu. Może podobne do Marty i bardzo wtedy lubiliśmy dominikańskiego świętego Marcin de Pores.

Człowiek lubi myśleć, że kontroluje różne sprawy i dziedziny swojego życia. Wydaje mu się, że wszystko od niego zależy. Niezłą lekcją pokory staje się dla wielu moment, gdy po latach, kiedy nie chcieli dziecka, zaczynają starania i nie dochodzi do poczęcia. Zaczynają się pojawiać przeróżne obawy, a z każdym miesiącem rośnie lęk i wątpliwości. Co prawda przed ślubem rozmawialiśmy i o tej ewentualności, że w razie czego po prostu adoptujemy dziecko, jednak pojawiały się przykre myśli na własny temat – coś ze mną nie tak, skoro nie mogę zajść w ciążę.

Starałam się nie nakręcać, wiedząc, że to nie sprzyja poczęciu.

W tym czasie byliśmy związani z siostrami franciszkankami misjonarkami Maryi. Niemal codziennie przychodziliśmy na adorację do ich kaplicy. Polecaliśmy im naszą intencję – o poczęcie dziecka. Bardzo nam kibicowały i wspierały modlitwą.
Któregoś dnia jedna z nich, s. Franciszka, dała nam modlitwę do ówczesnego sługi Bożego Stanisława Papczyńskiego. Śmiała się, że jest on teraz bardzo aktywny i chętnie wszystkim pomaga, gdyż trwa jego proces i mają go ogłosić błogosławionym. Modliliśmy się zatem za jego wstawiennictwem. I kiedy w końcu się udało, mieliśmy głębokie przekonanie, że to dzięki niemu. Myślałam wtedy, czy w dowód wdzięczności dziecko nie powinno nosić jego imienia, ale nie podobało mi się ono i w skrytości serca powtarzałam sobie, że chyba zrozumie, że nie nazwę córki Stanisława, bo to już przesada, zwłaszcza, że od zawsze marzyłam o Marcie.

Gdy na tak zwanym USG połówkowym dowiedziałam się, że będziemy mieli córkę poczułam lekkie rozczarowanie, bo pragnęłam syna, ale bardzo szybko zaczęłam cieszyć się, że będę miała swoją wymarzoną Martusię. Potem przez lata nie mieściło mi się w głowie, jak mogłam chcieć synka. Córka to było TO! Uwielbiałam jej dziewczęcość. A imieniem niesamowicie się bawiłam nazywając przeróżnie moją córcię: Marta, Martusia, Martunia, Martuleńka, Marcelina, Marcysia, Mania, Maniutka, Tusia, Tunia, Tuta, Tunezja, Tunika, Tunieczka…
O Stanisławie Papczyńskim zbyt często nie myśleliśmy. Wspominaliśmy o nim przy okazji opowieści o staraniach o Martusię. Cieszyliśmy się także, gdy został ogłoszony błogosławionym. Uwielbiam opowiadać o cudzie, który został uznany do jego beatyfikacji. Dzięki niemu stał się patronem obrońców życia, kobiet starających się o dziecko, matek w ciąży i ciąży zagrożonych. Przyczynił się bowiem do ożywienia dziecka w łonie swojej matki. Kobieta trafiła do szpitala z komplikacjami. Badanie USG wykazało obumarcie ciąży i ustanie akcji serca. Matka miała czekać na samoistne poronienie. Został także wyznaczony termin zabiegu, gdyby ono nie nastąpiło. W tym czasie rodzina i przyjaciele pacjentki podjęli nowennę do Stanisława Papczyńskiego o uratowanie życia dziecka. Kolejne badanie USG, wykonane kilka dni później, wykazało, że dziecko ożyło. Kilka miesięcy później urodził się zdrowy chłopiec.

Mijały lata i zaszłam w kolejną ciążę. Tym razem już bez większych kłopotów. Trochę się nam pozmieniało i imię Marcin przestało się nam tak podobać, gdyż nie dawało tylu zdrobnień i form, co Martusia. Nie mieliśmy więc pomysłu, jakie wybrać, gdy już dowiedzieliśmy się, że mamy synka. Nasza córka była wówczas w przedszkolu i przeżywała swoją pierwszą miłość. To był Staś. Nie dziwiło nas zatem, że bardzo optowała za tą wersją. My znaliśmy tego chłopca i uważaliśmy, że jest niezwykle uroczy. To nas jakoś przełamywało do tego imienia. Ja jednak nie mogłam sobie wyobrazić, że dziecko ma mieć na imię Stanisław – no nie, to brzmiało zbyt poważnie i oficjalnie.
Przełomowym okazał się moment, kiedy podczas wakacji u mojej mamy pojechałam do Lichenia. Jest to oczywiście największe i najbardziej znane sanktuarium marianów, których założycielem jest Papczyński. Będąc tam trafiłam do jego kaplicy. Wtedy dosłownie poczułam, że Stanisław przypomina mi o sobie i pewnym długu, który mam wobec niego. Poczułam, że także tym dzieciątkiem chce się zaopiekować. Że także w tej ciąży mi błogosławi. Nagle stało się jasnym, że w dowód wdzięczności za córeczkę, nasz synek będzie nosił imię Stanisław.

W ten sposób mam Stasia, którego imieniem także się bawię: Stasio, Stasiulek, Staniczek, Stasieńko, Tasiu, Tasio, Tasieńko, Taniu...

Z ogromną radością przyjęliśmy także wiadomość o kanonizacji. Tym samym nasz syn ma świętego patrona. A w tym roku Kościół Wieczerzy Pańskiej w Górze Kalwarii, zwany Wieczernikiem, zostanie Sanktuarium Św. Stanisława Papczyńskiego. Może uda się nam wybrać na uroczystości zaplanowane na 20 maja….

Brak komentarzy: