niedziela, 24 maja 2015

Dlaczego chodzę na starą Mszę.

Na pytanie, dlaczego chodzę na starą Mszę, mam ochotę odpowiedzieć, że to przecież oczywiste dlaczego chodzę! Gdy się wie, to, co wiem na temat Mszy, nie można już po prostu przejść wobec niej obojętnie. Może to dar, że od dziecka ukochałam Eucharystię i zawsze wydawała mi się ona bardzo ważna. Bardzo długo był to dar trudny, bo nie potrafiłam przeżywać Mszy tak, jak bym chciała. Nawet do końca nie wiedziałam, jak mam ją przeżywać, ale ciągle czułam niedosyt. Wpadłam – jak to z perspektywy czasu nazywam – w pułapkę „aktywnego uczestniczenia we Mszy”. Dopiero na Tridentinie zrozumiałam, że Msza to modlitwa, czas spotkania z Bogiem. Wcześniej ciągle rozgryzałam, jak jeszcze bardziej mogę uczestniczyć. Odpowiadać na wszystkie wezwania księdza? Śpiewać wszystkie pieśni? A może angażować się i czytać czytania oraz śpiewać psalm? Albo animować śpiew w scholi? Wszelkie podejmowane próby nie zaspakajały mojej potrzeby głębokiego przeżywania Mszy. Nawet napisanie pracy magisterskiej o adoracji Najświętszego Sakramentu, nie przybliżyło mnie do tego.



Nie pamiętam już kto powiedział mi kiedyś coś, co na zawsze przemieniło moje myślenie o Tradycji. Wstyd się przyznać, że student teologii nie miał o tym pojęcia, ale to tylko świadczy o poziomie naszych studiów. Ów ktoś powiedział mi wtedy, że Tradycja, to coś żywego, co się rozwija, dlatego też Msza rozwijała swoją formę przez wieki. Natomiast NOM nie jest wynikiem rozwoju Tradycji, ale zebrania się kilku osób, które postanowiły, jak to teraz ma się odprawiać Msza. Jednym słowem, Msza została wymyślona na nowo, jako pewien konstrukt, co grosza niejako naśladujący zgromadzenia protestanckie. Było to dla mnie spore zaskoczenie i rzeczywiście dało mocno do myślenia. Postawiło wręcz pod znakiem zapytania zasadność Novus Ordo Missae. Mimo tego trochę czasu upłynęło zanim zaczęłam chodzić na Tridentinę. Początkowo próbowałam ją przeżywać jak NOM. I tak, da się! Można w niej tak samo kłaść główny nacisk na zewnętrzne aktywne uczestniczenie, ale znów tylko ona może pozwolić człowiekowi wyjść z tej pułapki. Jeśli człowiek pozwoli sobie po prostu na to, że się modli, wtedy zaczyna odkrywać głębię Liturgii. Dla mnie wiele rzeczy wtedy stało się jasnymi i oczywistymi. Zobaczyłam na czym polega zasadnicza różnica w sprawowaniu Mszy. Na Novus Ordo Missae ksiądz jakby animuje, zarządza, zachęca do uczestniczenia. Często miałam (i mam nadal, jeśli zdarzy mi się być na nowej Mszy) wrażenie, że jest to strasznie przegadane. Gorzej, że czasem księża w tej swojej animacji posuwają się za daleko. Tak bardzo chcą przekonać wiernych, że tracą chyba z oczu do czego chcą przekonać. Mam tu na myśli różne ekscesy na Mszach, do których wielu z nas już przywykło, a które mnie jednak zawsze bodły. Na starej Mszy, ksiądz się modli i tą swoją postawą, zachęca, zaprasza do modlitwy. A momenty ciszy są tu kluczowe. Niedawno mój znajomy pięknie napisał w komentarzu na Facebooku – nie będę cytować, dokładnie nie pamiętam wszystkich słów, więc będzie parafraza – że na Mszy ksiądz rozmawia z Bogiem, a im ciszej mówi, tym większa jest intymność między nimi, dlatego tego nie wypada podsłuchiwać. To kolejny raz uświadomiło mi zasadność modlitw wypowiadanych cicho przez księdza w czasie Mszy. Jeśli wierny chce, ma możliwość modlić się tymi samymi modlitwami, posługując się mszalikiem. Ale równie dobrze może modlić się w tym czasie swoimi słowami, albo zupełnie bez słów.
W swojej pracy magisterskiej pisałam, że Msza święta jest adoracją. I tak jest, tylko na Novus Ordo Missae nigdy nie mogłam tego doświadczyć. Nie mówię, że nie można, bo pewnie wielu potrafi, ale ja nie mogę. Dopiero na starej Mszy zobaczyłam, że ważniejsze od zewnętrznego uczestnictwa, jest adorowanie Pana Boga. Dzisiejszy świat mocno stawia na indywidualizm i antropocentryzm, co przeszło także do Kościoła. Rola świeckich jest oczywiście ważna i niepodważalna, ale przez to zaczyna się niektórym wydawać, że są nieodłączną częścią Mszy. Sama wolę uznać swoje miejsce, a jest nim cicha adoracja, modlitwa. To Bóg przychodzi do człowieka, a on może Go tylko przyjąć. Nic nie musi robić, poza gotowością, otwartością i czystością serca. Kapłan sprawuje Eucharystię dla nas, ale naprawdę nie jesteśmy do tego niezbędni. Bez nas ten sam cud także by się dokonywał. Lepiej uznać, że oto taki mały, nic nieznaczący, w niczym niezasługujący, może przyjąć Boga do serca. Bo swoim „działaniem, aktywnym uczestniczeniem” próbuję jakby udowodnić, że ja tu coś sprawiam, albo że ja zasługuję. Nie. Jestem grzesznik, za którego umiera na tej Mszy Jezus, składa się za mnie w ofierze Ojcu, a ja mogę przyjąć owoc tego odkupienia. Jaka to ogromna radość, jakiż zaszczyt! I jak tu Boga nie uwielbiać, nie adorować? Za tak wspaniały dar należy Mu się najwyższa cześć. Dlatego z taką czcią sprawujemy Tridentinę. Dlatego tyle w niej pokłonów i klękania – uznajemy swoją niskość i wyznajemy wielkość Boga, a jednocześnie Jego miłość i miłosierdzie. Gesty ciała nie są tutaj czymś li tylko zewnętrznym, a przynajmniej nie powinny. One wynikają z potrzeby serca. Ciało i duch powinny bowiem być zjednoczone w oddawaniu czci Bogu. Wtedy przestaje dziwić cała „otoczka”, a zaczyna zachwycać, być czymś oczywistym – Bogu należą się te wszystkie kadzidła, dostojne szaty i uroczyste śpiewy.
Nie trzeba ukrywać, że przed Soborem Watykańskim II stara Msza nie wyglądała, jak teraz – to częsty zarzut przeciwników starej Mszy. Ale przecież Sobór postulował zmiany, chciał reformy liturgicznej i tradycjonaliści to uznają. Tyle że to, co uczyniono z Mszą, nie jest realizacją Soboru. Jego postulaty są zrealizowane znacznie bardziej właśnie w obecnej Tridentinie. Tym bardziej jest to dla mnie argument za chodzeniem na starą Mszę. Pomogła mi ona także lepiej przeżywać nową Mszę, ale nie ukrywam, że mam nadal z tym problem i po prostu męczę się. Dlatego jestem wdzięczna Bogu, że postawił na mej drodze ludzi, którzy mi powiedzieli o tradycji liturgicznej i za mojego męża, ponieważ początkowo to głównie on powodował, że zaczęliśmy jeździć na Tridentinę. Dziś jest ona naszym duchowym domem.




Artykuł ukazał się na portalu christianitas.org

http://christianitas.org/news/dlaczego-chodze-na-stara-msze/

środa, 13 maja 2015

Dziecko z trudnościami a edukacja domowa (cz. III)

No i musi powstać trzecia część, bo pytania zadawane w komentarzach do II części pokazują, że temat nie jest wyczerpany. Cały cykl zaczął się tu
Pojawił się głos dotyczący tego, że ED jest „płaszczem ochronnym”. Czy to dobrze, czy źle? Wszystko zależy, jak rozumiemy to sformułowanie. Bo jeśli popatrzymy na to, jak na płaszcz przeciwdeszczowy, to ja widzę same zalety. Ale można też w ED upatrywać formy ucieczki przed światem, izolowania dziecka itd. Ja jestem zwolennikiem chronienia dzieci. Ogólnie jestem zwolennikiem „etapów”, jak to nazywam – mam w planach post, który to szerzej wyjaśni. A ogólnie chodzi o to, że w zależności od wieku i stopnia rozwoju dziecka, ma ono inne potrzeby i należy je spełniać, z perspektywy danego etapu. Nie wolno na dziecko patrzeć, jak na małego dorosłego i w ten sposób przygotowywać go do twardości życia, że będzie się go twardo traktować. To nie przynosi pożądanych efektów. Zatem, jeśli mówimy o małych dzieciach oraz o dzieciach z trudnościami, należy im się szczególna pomoc, a nawet ochrona. Choć ja nie lubię tego tak nazywać, bo kojarzy się z tym, że z czymś walczymy, że ktoś/coś nas atakuje, a my się bronimy/chronimy. Ja próbuję postrzegać proces edukacyjny, jako coś naturalnego, jako zwykłą część życia. Więc skoro roczniakowi nie dam noża (chronię go, żeby się nie pokaleczył), albo daję mu pod kontrolą, to podobnie nie narażam dziecka z trudnościami na sytuacje, które go zranią. Czy z faktu, że każdy z nas kiedyś się skaleczył nożem, wynika, że mam pozwolić operować nim roczniakowi? Czy z faktu, że kiedyś jakiś szef nakrzyczy na moje dziecko wynika, że ja mam na nie krzyczeć, by było na to przygotowane, uodpornione i niewzruszone? Mam nadzieję, że dostrzegacie absurd. Zresztą praktyka doskonale pokazuje, że próby rzucania dzieci na głęboką wodę, w większości przypadków kończą się słabo, w wielu bardzo źle. Dzieci bowiem nie mają struktury, by twardnieć. One są z natury ufne i co najwyżej można je coraz głębiej ranić.
Oczywiście może się tak zdarzyć, że jakiś rodzic świadomie lub mniej świadomie chce swoje dziecko izolować od świata. Mam jednak i w tym względzie obserwacje, jak cudowne są dzieci. One po prostu są zaprogramowane na kontakty z innymi. Jeśli rodzice im tego nie zapewniają w sposób wystarczający, będą się tego domagać. Czasem może się to przejawiać niezupełnie wprost i rodzic może nie zauważyć, że w ED dziecku brakuje innych dzieci. Może być tak, że nagle dziecko chce iść do przedszkola lub szkoły. Bo to mu się kojarzy po prostu z dziećmi. To wcale nie musi oznaczać, że dziecko chce doświadczyć systemu szkolnego. Ono tęskni za kontaktami. To ważny sygnał i należy podjąć kroki, by zaspokoić potrzebę naszej pociechy. Może się to też przejawiać tym – jak było u mojej Perły, która miała doświadczenie przedszkolne – że dziecko chce spotykać się z dawnymi kolegami z przedszkola. Mi się to wydawało dziwne, bo M sporo cierpiała od dzieci ze swojej grupy. Po przejściu na ED doświadczała dodatkowego odrzucenia. Tymczasem to był sygnał – „mamo, potrzebuję kontaktów”. Zasadniczo rodzice ED mają ten temat mocno przemyślany, bo to pierwszy zarzut, jaki spotykamy ;) Każdy z nas więc organizuje dla swoich dzieci zajęcia, spotkania, gdzie ta ważna potrzeba będzie zaspokojona. Jeśli tego nie będzie – dziecko samo się upomni. Może to być zapewne w jeszcze inny sposób, ale nie mam tak dużego doświadczenia. Są pewnie tzw. dzieci zamknięte, nieśmiałe. To są zawsze kwestie indywidualne, więc nie chcę ferować wyroków. Należy każdy przypadek rozpatrzyć właśnie indywidualnie i poszukać przyczyn owego zamknięcia. Może ono także świadczyć o niezaspokojonej potrzebie kontaktu. Dziecko zbyt rzadko spotyka się z innymi dziećmi i czuje się nieswojo, bo nie ma jakby wyrobionego zwyczaju, pewnych odruchów, które nabierają dzieci, gdy spotykają się często. Nie wie, jak się zachować i to je zawstydza. A zwłaszcza dziecko z trudnościami, z obniżoną samooceną może mieć problem, by ten wstyd przezwyciężać. Dlatego kryje się za fasadą swojej pozornej niechęci do kontaktów. I znów to ważny sygnał, że dziecko ma tych kontaktów za mało i trzeba mu tworzyć takie okazje, by nabierało pewności siebie.
Nam szczęśliwie udało się szybko znaleźć sporo zajęć, na których M zaspakaja tę swoją potrzebę. Ponieważ bardzo często jest starsza od większości dzieci – zyskuje uznanie, sympatię i podziw młodszych dzieci. Myślę, że to nie jest bez znaczenia dla jej rozwoju oraz poczucia wartości. Czuje się kochana i sama chętnie wyraża swoją sympatię słowami: „kocham cię”. Dla niektórych może to być szokujące, ale bardzo mi się podobało, jak jeden z jej kolegów świetnie to wyjaśnił swojej mamie: „Wiesz mamo, jak Marta kogoś bardzo lubi, to mówi, że go kocha”. Jednocześnie najwięcej radości czerpie ze spotkań z dziećmi w swoim i podobnym wieku. Co fajne, dzieci ED raczej nie pytają: do której chodzisz klasy? (co jest chyba standardem w szkole. Nota bene M na początku roku zawsze odpowiadała: „Ja nigdzie nie chodzę. Mam edukację w domu”, powodując sporą konsternację pytających. Aż musiałam jej powiedzieć, że nie musi każdemu o tym opowiadać ;) Dzieci w ED chyba w ogóle rzadko pytają się o swój wiek. Liczy się dla nich zabawa.
Kiedyś pani, która prowadzi zajęcia z metodami Montessori, na które chodzi M powiedziała, że ma taką obserwację, że dzieci z ED bardziej cenią sobie relacje z innymi dziećmi, bardziej o nie dbają i doceniają, bo mają ich stosunkowo mało i wiedzą, że nie jest im to tak dane, jak w szkole, gdzie wiadomo, że się przyjdzie i zawsze ktoś jest. Podzieliłam się tym na grupie i dostałam potwierdzenie, że rzeczywiście tak jest. Zresztą sama widzę to po M. Jest bardzo empatyczna, wrażliwa na drugie dziecko. Do tego ma takie (dla mnie niesamowite) odruchy. Potrafi zapamiętać, że jakieś dziecko danego dnia ma urodziny i prosi, żebyśmy do niego zadzwonili i złożyli życzenia. Poza tym pamięta, którego dnia kogo spotyka ze swoich bardziej stałych znajomych i bardzo się tym cieszy. Widzę, że woli relacje jeden na jeden. W grupie ma jakby potrzebę wybrania jednego dziecka, z którym w danym momencie się bawi, trzyma. Ale czy to znaczy, że nie umie współpracować z grupą? Moim zdaniem swoim zachowaniem nie niszczy grupy, a to kluczowe. Poza tym, ma jeszcze czas, by się tego nauczyć. Ale dzięki temu, że stale jesteśmy razem, mam szansę i w ogóle możliwość takie rzeczy zauważać i jakoś jej pomagać, rozmawiać z nią itd. Tak więc nie powinniśmy mieć obaw co do tego, czy ED przygotowuje do współpracy w grupie. Zarówno w szkole, jak i w domu możemy to zepsuć. Natomiast w domu mamy większe możliwości, by ten proces przebiegał naturalnie i w zasadzie bezboleśnie. Drobnych zadrapań nie wpisuję na konto zranień ;)



Chcę powiedzieć o jeszcze jednej ważnej zalecie i przewadze ED. Mianowicie rodzice i dziecko mają możliwość doboru towarzystwa (jakkolwiek brzmi to niefortunnie), dziecko nie jest skazane na przypadkową grupę rówieśniczą. Myślę, że zwłaszcza rodzice dzieci z trudnościami, które miały doświadczenia życia w takich grupach, wiedzą o czym mówię i zgodzą się ze mną. Mimo najszczerszych chęci pedagogów i wychowawców, dziecko z problemami jest zwykle przez inne dzieci „wyłapywane”, jako to inne, albo jako to gorsze. Co takie doświadczenie dziecku choćby z ZA daje? Moim zdaniem nic dobrego. Dziecko takie wiecznie jest strofowane przez nauczyciela w obliczu innych dzieci. Porównuje się z nimi i czuje się gorsze. W rezultacie może wybrać z dwóch strategii; albo postanowi, że wszystkim udowodni, że jest coś warte (co wszyscy odbierają za pozytywną motywację, ale w rzeczywistości jest wołaniem o akceptację i jest wyniszczające. Poza tym śmiem twierdzić, że w mniejszości wybierane.); albo stwierdzi, że skoro i tak jest nic nie warte, to nie ma sensu się wysilać i znów ma dwa wybory: albo siedzi cicho – typ unikający, albo – jak się mówi – stwarza trudności – typ prowokatorski. Skoro bowiem nie mogę być najlepszy, to będę najgorszy. Albo skoro nie daję rady zwrócić na siebie uwagi poprzez pozytywne osiągnięcia, będę ją zwracał przez tzw. złe zachowanie. Coś mi się wydaje, że nauczyciele rzadko kiedy robią taką analizę przyczyn zachowań swoich uczniów. Obawiam się też, że i wielu rodziców ulega temu – to dziecko ma się dostosować, bo całe życie na tym polega, by się dostosowywać. No jeśli tak postrzegamy życie, to rzeczywiście. Tylko czy to słuszne podejście? Szkoła wychowuje uległych poddanych, ale to nie tacy ludzie zmieniają świat i czynią go lepszym. 
Mamy więc prawo, a może i obowiązek szukać dziecku takich kontaktów, które je będą ubogacały, uczyły wartości społecznych, nawet jeśli poprzez doświadczanie pewnych trudności, to jednak ostatecznie w sposób, który nam odpowiada. Nie chodzi o to, by unikać nieprzyjemnych sytuacji, bo tego się zwyczajnie nie da. Natomiast nie trzeba dziecka skazywać na relacje raniące.
I tutaj doskonale pojawia się nam wątek motywacji, o którą także padło pytanie: jak motywować dziecko, które nie ma motywacji do nauki w żadnym kierunku?
Znów uważam, że należy sprawę potraktować bardzo indywidualnie i wszelkie odpowiedzi mogą być zupełnie chybione, ale spróbuję nakreślić jakiś ogólny obraz, który może okazać się pomocny. Moje pierwsze skojarzenie to niedawne spotkanie z panem leśnikiem, który prowadził lekcję w Kampinosie dla grupy dzieci z ED. W mojej relacji na blogu postanowiłam zupełnie nie poruszać przykrej sytuacji, która miała miejsce w czasie tejże lekcji. Pan bowiem przez całą lekcję rozdawał za każde zadane pytanie nagrody, obiecując, że kto zbierze ich najwięcej otrzyma nagrodę główną. Nie podobał mi się ten pomysł, ale postanowiłam uszanować sposób prowadzenia lekcji. Niestety zgodnie z moimi obawami, ostatecznie dla kilkorga dzieci doświadczenie zbierania nagród okazało się traumatyczne – zwłaszcza, że szanse były bardzo nierówne, bo dzieci  były w wieku od niemowlaka do IV czy nawet V klasy. Podeszłyśmy więc z koleżanką po zajęciach do pana, bo także moja M się popłakała, że zebrała tylko 2 nagrody (a ktoś miał 13). I pan na moje, że my w ED nie stosujemy nagród i po to uciekamy od systemy, powiedział, bardzo szczerze zdziwiony: „no to jak pani motywuje swoje dziecko?” Jemu się po prostu w głowie nie mieści, że można inaczej, że nie trzeba stosować ocen, kar i nagród. Powiedziałam mu: Bo ja ufam dziecku, że ono CHCE się dowiedzieć, ono jest ciekawe. Ono chce zdobywać wiedzę, żeby wiedzieć, a nie po to, by mieć za to nagrodę. No pan wywalił na mnie oczy, jakbym co najmniej urwała się z choinki.

No więc co z tymi dziećmi, którym brak motywacji? Ja się pytam w pierwszym momencie: czy to dziecko chodzi do szkoły? Jeśli tak, to odpowiadam, że na 99% to winna szkoły. Zostawiam sobie margines błędu, że mogę się mylić, bo może być jeszcze inna przyczyna. Ja na pytanie „jak motywować, gdy brak motywacji?”, najpierw pytam: „a jaka jest przyczyna braku motywacji?” I myślę, że tu jest pies pogrzebany. Mało kto się zastanawia, dlaczego, skąd to się bierze. Z góry zakładamy, że dziecko jest leniwe, wygodnickie, idące na łatwiznę. Po sobie wiem, że to wszystko sprawia szkoła. Nawet moja M po przedszkolu potrzebowała przejść tzw. odszkolnienie, czyli proces, gdzie zamiast przyjmować motywację z zewnątrz, zacząć poznawać świat z czystej ciekawości. Tę naturalną ciekawość szkoła niszczy. Naprawdę niewiele potrzeba w ED, by dziecko chciało. Wystarczy mu stworzyć warunki, a ono będzie czerpać z otoczenia. Oczywiście możemy dziecko posadzić na cały dzień przez tv czy komputerem i wtedy też mamy pewien efekt, ale ufam, że rodzice ED świadomie kierują edukacją swych dzieci. Każdy znajduje sposób na swojego „leniuszka”. Tylko w ED można sobie pozwolić na tak indywidualistyczne podejście. W szkole nie ma co na to liczyć. Szkoła będzie szukała co najwyżej nowych sposobów motywacji – kiedyś oceny, teraz słoneczka, chmurki i gwiazdki, ale nie szuka przyczyn, bo wie, że sama niszczy kreatywność i po prostu zniechęca do nauki. Zwłaszcza rodzice dzieci, które chodziły do szkoły i miały szereg trudności, mogą zaświadczyć, jak bardzo ich dzieci zmieniły nastawienie, nie tylko do nauki. I nie ma to nic wspólnego ze stawianiem dziecka w centrum. Dziecko w domu uczy się swojego miejsca w społeczeństwie. Oczywiście dużo to łatwiejsze, gdy mamy kilkoro dzieci, ale także jedynacy nie muszą wyrosnąć na egocentryków. Z kolei czy szkoła gwarantuje, że jedynak nie będzie egoistą? W ED możemy popełnić wiele błędów i nie ukrywam, że są pewne zagrożenia i wyzwania dla rodziców, ale nauka w domu to proces dla całej rodziny. Mamy szansę się obserwować i wyciągać wnioski oraz dostosowywać metody do swoich potrzeb i możliwości. To jest przewaga, której szkoła nigdy nie będzie miała.

wtorek, 12 maja 2015

Dziecko z trudnościami (zaburzeniami integracji sensorycznej i nie tylko) a edukacja domowa cz. II

[Pierwsza część do przeczytania tu]

Dla kogo edukacja domowa? Dla jakich dzieci? Naprawdę z całym przekonaniem chcę powiedzieć – dla każdego dziecka. I to jest pierwsza przewaga ED nad szkołą. Szkoła jest tylko dla niektórych, bo nie powiem, że szkoła nie jest dobra dla nikogo. Są bowiem dzieci, które świetnie sobie radzą i chodzenie do szkoły im służy. Są jednak takie, którym szkoła w najlepszym razie nie szkodzi. Ale niestety są i takie, którym szkoła szkodzi lub wręcz je niszczy. Niestety myślenie większości, w takich przypadkach, polega na tym, że to dziecko ma problem i ono ma się dostosować. Przecież system się nie dostosuje do jednego dziecka. Przecież pani ma na głowie całą klasę. I tym podobne frazesy. Ja nie jestem obiektywna, bo uważam, że jestem w tej grupie, której szkoła zaszkodziła. Zabiła moją kreatywność i stłamsiła zaangażowanie. Do dzisiaj mam poczucie, że noszę na sobie piętno czasów szkolnych. Więc tak, nie jestem obiektywna i szkoły nie lubię i nic mnie do niej nie przekona. Ale jednak wierzę, że są szkoły inne. Niestety nie te publiczne. Co do nich można mieć tylko nadzieje, że się trafi dobry nauczyciel, ale to jest jak ruletka. Nie wyobrażam sobie stawiać na takiej szali dobra własnego dziecka. Zwłaszcza dziecka tak wrażliwego, jak moje. Są jednak dobre szkoły prywatne. I zawsze myślałam, że M pójdzie do takiej szkoły. Zasmakowałyśmy jednak w nauce w domu i ani nam w głowie jakakolwiek szkoła ;)



Tak więc ED jest dla wszystkich dzieci. Tym szczególnie uzdolnionym pozwoli rozwinąć skrzydła. Tym tzw. średnim też! Okazuje się bowiem, że średniactwo jest często owocem procesu szkolnego. A co z dziećmi z trudnościami? Szczególnymi potrzebami? Wszelkimi dysfunkcjami jak dysleksja, dysortografia? Dzieci z zaburzeniami SI? Dzieci z autyzmem czy Aspergerem?
Spotykam wciąż zarówno w realu, jak w internecie mnóstwo osób, które potwierdzają wręcz zbawienny wpływ ED na dzieci z trudnościami. Wielu rodziców doświadczyło „dobrodziejstw” szkoły i z radością uciekli pod skrzydła edukacji domowej, gdzie odnaleźli wytchnienie. Oczywiście wiele trudności pojawia się dopiero w szkole albo powoduje je szkoła. Jeśli szkoła nie potrafi im zaradzić i widzimy, że dziecko się męczy (i nie oszukujmy się, męczą się wtedy także rodzice, męczy się cała rodzina), nie widzę podstaw, by upierać się przy trwaniu w systemie. Choć może się tu pojawić dla wielu kluczowa kwestia – oboje pracujący na etat rodzice. To oddzielny temat, ale tylko zasygnalizuję, że jeśli mamy dziecko z trudnościami, powinniśmy się liczyć z koniecznością poświęcenia mu większej ilości czasu. Paradoksalnie, będziemy go potrzebowali mniej poświęcać, jeśli będziemy razem w domu, niż wówczas, gdy dziecko chodzi do szkoły. Pierwsza bowiem i podstawowa kwestia to dostosowanie. W szkole dziecko ma narzucone tempo pracy. Nikt nie liczy się z osobistymi trudnościami dziecka. No może brzmi to bardzo niesprawiedliwie wobec szkoły. Bo szkoła podejmuje wysiłki, by temu zaradzić. Prowadzi zajęcia wyrównawcze i – uwaga – prosi rodziców o zaangażowanie, o pomoc dziecku, o pracę z nim itd. Gdy dziecko nie nadąża, rodzic ma mu pomóc, by nadążało. Rodzic wtedy przeżywa frustrację, bo dziecko nie daje rady, a on nie czuje się kompetentny, ani autorytetem dla własnego dziecka, które często powtarza „pani powiedziała tak”, „pani kazała tak”. Frustracja i zmęczenie rodzica udziela się dziecku i ono zamiast iść naprzód, nie potrafi przekraczać swoich problemów. Błędne koło. Współczuję takim rodzinom i szczerze podziwiam, że potrafią latami trwać w takim koszmarze. Niektórzy mając takie doświadczenia, gdy dowiadują się o edukacji domowej, traktują ją jako próbę pomocy dziecku w inny sposób. Uświadomili sobie, że ich dziecko w szkole jedynie traci czas, a cały wysiłek edukacyjny i tak spoczywa na nich. Do tego są rozliczani ze swej pracy przez kogoś, kto narzuca im – w ich mniemaniu – absurdalne zadania. A ich dziecko dodatkowo porównuje się z innymi i rośnie w przekonaniu, że coś z nim nie tak, skoro inni dają radę, a ono nie. Możliwe, że większość nie daje rady i mocno korzysta ze wsparcia rodziców – zwłaszcza w pierwszych latach edukacji, ale szybko uczą się, że nie wolno okazywać tego rodzaju słabości. W efekcie mamy wyścig szczurów, w dodatku sfrustrowanych szczurów z mocno zaniżonym poczuciem wartości. Tacy rodzice po jakimś czasie doświadczeń szkolnych decydują się nauczanie domowe. Zwykle nie bez wątpliwości. Czasem z poczuciem przyparcia do mury. Jednakże szybciej lub wolniej zauważają, jak ich dziecko początkowo odżywa, a potem zaczyna iść do przodu, dzięki ED.
Są też rodzice, którzy wcześniej zauważają u swoich dzieci symptomy zapowiadające trudności i wybierają ED, aby uniknąć powyższych i wielu jeszcze innych dramatów szkolnych. Tak jest ze mną. W nauczaniu domowym widzę niesamowitą szansę dla nas. Po pierwsze to my ustalamy nasz plan działania, nasze tempo, nasze zainteresowania. Nikt nam niczego nie narzuca. Ktoś powie – a podstawa programowa? Naprawdę dla klas I-III jest to taki banał, że można go spokojnie zrealizować niejako obok ;) Czyli uczymy się czytania, czytając to co M akurat zainteresuje. Czasem są to jakieś nagłówki. Czasem napisy na samochodach. Czasem tytuły książek. I wiele, wiele innych. Czytanie idzie nam średnio. Ale to dopiero zerówka i mamy jeszcze czas! Matematykę mamy przy okazji zakupów, obiadu czy gier planszowych. A czasem nagle robimy jakąś łamigłówkę z facebooka – jeśli akurat M się zainteresuje. Generalnie nic na siłę. I na taki luz możemy sobie pozwolić dzięki ED. Dużo czytamy Marcie. Dużo rozmawiamy, opowiadamy. Chodzimy do muzeów i na zajęcia dodatkowe. Robimy tylko to, na co M ma ochotę. Czasem ma ochotę na więcej niż pozwala nam czas. Ale nawet kiedy się bawi sama czy z bratem, ja mam poczucie, że ona cały czas się czegoś uczy. Bo to jest taki wiek, że dziecko chce i uczy się po prostu. Także to z trudnościami! A efekty są na pewno lepsze dzięki kilku czynnikom. Mamy możliwość doboru metody do dziecka. Oczywiście, że czasem bywa to trudne, wymaga kreatywności, zaangażowania. Ale kiedy jest się w ED, to ma się gdzieś takie założenie, że to normalne, że to podejmujemy. Natomiast, gdy dziecko chodzi do szkoły, siłą rzeczy oczekujemy, że szkoła zrobi coś za nas, tym czasem musimy się tak samo angażować, ale nie mamy na to wewnętrznej zgody. Po drugie możemy dostosować tempo pracy. Gdy coś poznajemy, nie musimy lecieć z góry przez kogoś narzuconym planem. Gdy coś nas interesuje, zatrzymujemy się nad tym tak długo, jak jest ochota. Ale także gdy coś sprawia kłopot. Mamy na to tyle czasu, ile potrzebujemy. Możemy wałkować temat do upadłego, ale możemy też sobie pozwolić na odpuszczenie tematu, by wrócić do niego za jakiś czas. Często okazuje się, że po tym czasie, dziecko załapuje bez problemu. Kolejna sprawa, to porównywanie. W domu dziecko nie musi się z nikim porównywać. Nawet jeśli ma świadomość, że jest jakieś inne – tak jak moja córka, która wie, że ma zaburzenia integracji sensorycznej – nie musi wcale tego odczuwać tak negatywnie, jak wówczas, gdy jest szkole, w grupie rówieśniczej, z którą się porównuje. Dzieci z SI często mają bardzo zaniżoną samoocenę, więc tym bardziej ważne jest dla nich odpowiednie środowisko, w którym nie będą się czuły oceniane, krytykowane, ale nawet i porównywane. Może nie zdajemy sobie sprawy, jak z pozoru niewinne porównywanie, jest krzywdzące dla dziecka. Każdy z nas chce być traktowany indywidualnie, jako ja sam, a nie w odniesieniu do drugiego. Ja cały czas zmagam się z tą złą tendencją, że porównuję moje dzieci. Mogłoby się jeszcze wydawać, że porównywanie kosztem drugiego dziecka jest czymś dobrym, ale to złudzenie! Dziecko bowiem nie chce być wcale lepsze od swojego rodzeństwa. Ono chce być sobą i chce być kochanym za to, jakim jest. To może otrzymać dziecko tylko w domu. Szkoła bowiem ze swej istoty ocenia i porównuje. Motywuje poprzez rywalizację, co jest dla mnie najgorszą formą motywacji. A dla dzieci z trudnościami jest po prostu zabójstwem ich potencjału. Bo chyba nie wybrzmiało tu najważniejsze. Dzieci z trudnościami, to nie są dzieci głupie, bez rozumu, bez tzw. pomyślunku. To dzieci, które zmagają się albo ze swymi trudnościami rozwojowymi, intelektualnymi, emocjonalnymi, albo z trudnościami, które spowodowała szkoła. W domu te dzieci mogą nawet nie odczuć tych trudności! Mogą nie mieć świadomości, że takowe mają! Bo nie porównują się z innymi, bo nikt im na to nie zwraca uwagi, tylko skupiają się na własnym rozwoju. Znam wiele dzieci z zaburzeniami SI czy ZA, które dzięki nauczaniu domowemu są po prostu małymi geniuszami, zachwycają mnie swoją wiedzą. Niektóre z nich mają za sobą doświadczenia szkolne, gdzie rosły w poczuciu, że są gorsze od innych, tylko dlatego, że trudno im było dostosować się do norm społecznych. I tu jeszcze jedna ważna sprawa. W szkole dziecko jest zmuszone do przesiadywania w ławce i odpowiedniego zachowania. W domu możemy pozwolić sobie na luz, że np. dziecko 5 minut pracuje, a 40 biega, skacze, szaleje. Albo na inne ekscesy, jak pisanie na kolanie, czy w innych dziwnych miejscach i pozycjach. Zaspokojenie potrzeby ruchu jest tu bowiem niezwykle ważne, a zwłaszcza dla dziecka z trudnościami. Dzięki ruchowi dziecko z SI wzmacnia mięśnie, obręcz barkową, a co za tym idzie rękę, co się przekłada na sprawność pisania. Dzięki ruchowi dzieci się odpowiednio stymulują. Dzieci z dysfunkcjami rozwijają odpowiednio półkule mózgowe. Ruchy naprzemienne wpływają na ortografię. Ruch też po prostu działa na emocje. Dziecko wyrzuca z siebie wysiłek intelektualny i emocjonalny. Można ukuć slogan i banał, że dziecko wybiegane, lepiej sobie radzi z emocjami.
Kluczowy jest tu jednak według mnie sam fakt, że jesteśmy z dzieckiem w domu, jeśli nie cały czas, to większość. Widzę to po sobie, że dopiero, kiedy zaczęłam być z M 24/24 mogłam poczynić prawdziwe obserwacje i zacząć wyciągać wnioski. Nie będę ukrywać, że nie jest to łatwe. To nie jest sielanka! Dziecko z trudnościami daje w kość! A jeszcze, gdy takie dziecko ma mamę z trudnościami? ;) Bywa piekielnie ciężko. Akurat obecnie przeżywamy takie przesilenie. Może związane z porą roku ;) Wiem, że i rodzic dziecka z trudnościami musi zadbać o siebie, aby miał siły do dbania o dziecko, bo nie jest łatwo. Czasem pojawiały się myśli, które nazywam ucieczkowymi – oddam ją do szkoły, ale zaraz potem przychodziła refleksja, że to nie tylko, że nic nie da, to tylko może dodatkowo Marcie zaszkodzić. Jest szalenie wrażliwa, więc trudności szkolne by ją tylko pognębiły. Nawet mimo tego, że nie jestem idealna, że brakuje mi kreatywności, porównuję moje dzieci, a co najgorsze, wpadam w złość, straszną nie raz złość, nie tracę przekonania, że M jest najszczęśliwsza w domu, że powoli, ale idzie nam ta nauka i że spokojnie sobie poradzi od września w I klasie. Tej ufności nie miałabym posyłając ją do szkoły. Nawet najlepszej.

czwartek, 7 maja 2015

Dziecko z zaburzeniami integracji sensorycznej a edukacja domowa cz. I

Dawno już planowałam napisać posta, który by wyjaśniał nazwę bloga, bo dla wielu może nie być ona zrozumiała i jednoznaczna. Jakiś rok temu, przez sugestię znajomej, zaczęłam się zastanawiać, czy moja córka, Marta, nie ma zaburzeń integracji sensorycznej. Niestety minęło kilka miesięcy, zanim potraktowałam temat poważnie i udałam się na diagnozę, która potwierdziła moje obawy. Po jakimś czasie od tego wydarzenia, postanowiłam reaktywować mojego bloga i prowadzić go bardziej regularnie. Wiedziałam już wtedy, że będzie on poświęcony temu, czym żyję najbardziej – a więc mojej starszej córce. Stąd gra słów – mama Marty z SI. Bo fakt, że jestem mamą jest czymś, co mnie niejako identyfikuje, określa. Bycie mamą nie jest dla mnie dodatkiem. Jest istotą, bo istotnie wpływa na moje życie i choć mam dopiero dwójkę dzieci, to widzę coraz wyraźniej, że z kolejnym dzieckiem to moje bycie mamą staje się coraz bardziej istotne.
Marta. Moja pierwsza, pierworodna, ukochana, wyczekana, wymodlona córka. Mój skarb. Moja iskra. Bardzo długo nie mogłam sobie darować, że tak późno trafiłam do terapeuty SI. Że tak późno zaczynamy pracować, że tyle czasu straciłam. W przedszkolu zapewniano mnie, że M rozwija się harmonijnie, nie odbiega od normy, w niczym nie budzi niepokojów. A ja chodząc do pracy, nie miałam zbyt wiele czasu, by ją obserwować. Różne niepokojące sygnały tłumiłam zrzucając winę na zmęczenie Małej. Ciągle tłumaczyłam sobie, że to wszystko przez to, że musi wstawać o 6 rano i nie może się wyspać. Ale w sumie od maleńkości wydawała się jakby wiecznie zmęczona i rozdrażniona. Bardzo wrażliwa na różne czynniki, jak hałas, światło, nagły ruch czy dotyk, wodę. Poza tym była jakby słaba. Powiedziałabym, że leniwa, ale wciąż zwalałam to na wieczne niewyspanie. Nie lubiła chodzić, najchętniej by jeździła w wózku. Miała ogromne problemy z jazdą na rowerze. To właśnie przez ten symptom koleżanka zwróciła mi uwagę, że M może mieć SI. Początkowo szukałam informacji w internecie i wiele rzeczy mi się zgadzało. Zrozumiałam skąd wieczorne płacze. Zrozumiałam nienawiść do kąpieli oraz niektórych (większości!) ubrań. Zrozumiałam także skąd niechęć do brudzenia – co uważałam za pozytyw, o zgrozo! Oraz skąd ostrożność, którą też postrzegałam jako zaletę. A przede wszystkim pomogło mi to zrozumieć niezwykle silne emocje mojej córki.
Początkowo bardzo chciałam poznać przyczynę. Dlaczego moje dziecko? Skąd ona to ma i czemu? Ciąża prawidłowa, bez żadnych patologii, poród naturalny bez żadnych znieczuleń czy oksytocyny. Myślałam, że to może ze zbyt małej ilości ruchu w ciąży, ale poza jakimiś pojedynczymi dniami, byłam aktywna. Chodziliśmy na ćwiczenia do szkoły rodzenia. Przy okazji chcę powiedzieć, jak ważny jest ruch w ciąży w kontekście SI. Nigdy się nie spotkałam z tym argumentem, że aktywność fizyczna przyszłej mamy jest profilaktyką zaburzeń integracji sensorycznej. Kto o tym słyszał? Dowiedziałam się dopiero w czasie diagnozy, że może mieć to wpływ. Szukałam przyczyn. Czytałam, rozmawiałam z wieloma osobami, które znają temat i doszłam do wniosku, że w naszym przypadku może to być efekt szczepień. Wiem, że to temat bardzo kontrowersyjny, dlatego nie będę go rozwijać, niemniej ja nie potrafię znaleźć innego uzasadnienia, dlaczego akurat Marta ma SI. Choć nie wykluczam, że jest jeszcze inna przyczyna, której nie znam i być może nigdy nie poznam. W każdym razie już w niemowlęctwie pediatra zwracała uwagę na napięcie mięśniowe, ale ponoć wszystko wróciło do normy. Poza tym od zawsze M miała otwartą buzię i ma tak do dziś, co jest objawem niskiego napięcia mięśniowego. Powoduje ono, że cała M jest „lejąca”, nie ma siły trzymać się w pionie, ani na stojąco, ani na siedząco. Nie ma siły trzymać swojej głowy, wiecznie się podpiera, a najchętniej pokłada się. Ogólnie mogłaby chyba poruszać się jak wąż. Niskie napięcie mięśniowe wiąże się także z osłabionymi mięśniami obręczy barkowej. Takie dzieci zwykle mało lub w ogóle nie raczkują. Raczkowanie jest dobre, ważne i potrzebne. Wzmacnia obręcz barkową, nadgarstki, dłonie i przygotowuje do prawidłowego chwytu oraz pisania. M ma bardzo słabą rękę, ale wynika to ze słabej obręczy barkowej. Nic więc dziwnego, że motoryka mała leży (nie tylko, że kuleje), skoro cała obręcz słaba. Zamiast więc katować rękę szlaczkami, należy wzmocnić mięśnie. Niestety przedszkole cały czas przekonywało mnie, że motorykę M ma świetną. A ja ufałam, że widocznie na tym etapie rozwoju tak to wygląda, że źle pamiętam, że ja w jej wieku jednak byłam sprawniejsza. To się tyczy także ogólnej koordynacji. Potykanie się o własne nogi, a wręcz o powietrze. Gdy patrzyłam na dziecko, które porusza się tak nieporadnie, z jednej strony szukałam usprawiedliwienia w jej przemęczeniu, z drugiej żałowałam jej, że brakuje jej zręczności, a z trzeciej wzbierała czasem we mnie złość: jak można być taką ślamazarą? Za te ostatnie myśli sama się karałam i znów szukałam usprawiedliwienia zamiast rozwiązania. Ciężko jednak czasem było znosić histerie z powodu drobnego draśnięcia. Teraz już wiem, że nadwrażliwość mojej córki to nie jest rozpieszczenie czy fanaberia, ale realny ból, który odczuwa w sposób nieporównywalny do wydarzenia. Podobnie sprawa się ma ze sferą emocji. Coś co dla innych dzieci jest pestką, dla M urasta do rangi dramatu życiowego.
Dzięki facebookowej grupie Edukacja domowa trafiłam na darmowe konsultacje z zakresu SI. W tym czasie byłyśmy już w ED. Co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło, pani powiedziała, że to bardzo dobrze, że M jest w domu. Wtedy mnie to szczerze zdziwiło. Dziś wiem, że to był najlepszy wybór dla dziecka z trudnościami.
Zmiany szły kilkutorowo – edukacja domowa, zajęcia z terapeutą oraz zmiana diety. Wprawdzie dietę zmieniliśmy wcześniej, ale szybko dostałam potwierdzenie, że zaburzenia SI są wskazaniami do diety bezglutenowej, bezmlecznej i bezcukrowej. Brzmi hardcorowo i obłędnie? Pewnie bym nie uwierzyła, gdybym sama nie sprawdziła. Pierwszy był gluten. O tym, dlaczego go odstawiliśmy pisałam tutaj. O ile sama przeszłam radykalnie od razu na dietę, o tyle z M było ciężko i początkowo stale o coś mnie prosiła, a ja się dawałam namówić. Wtedy dowiedziałam się, że powinniśmy odstawić mleko oraz płatki. A fakt, że M je uwielbia i może jeść codziennie, tylko to potwierdza, gdyż kazeina zawarta w mleku, uzależnia. Zarówno gluten, jak i kazeina wpływają na neuroprzekaźniki, które są w jelitach. Dużo mówi się o wpływie cukru na zachowanie dzieci, ale trzeba wiedzieć, że gluten i kazeina działają opioidalnie na układ nerwowy. Wciąż zbyt mało rodziców o tym wie, a jeszcze mniej się tym przejmuje. Po kilku miesiącach tych wszystkich zmian, widzę efekty. Do tego stopnia, że zauważam, jak zmienia się zachowanie mojego dziecka, kiedy dziadkowie – oczywiście z miłości i przekonania, że robią dziecku przyjemność – upasą Młodą lodami. Podjęcie diety w przypadku tak mało oczywistym może być dla wielu naprawdę trudne. Doskonale to rozumiem, bo jeszcze kilka lat temu wyśmiewałam lekarkę, gdy w czasie kataru M, kazała wykluczyć pszenicę i nabiał. Wtedy uważałam, że się nie da, bo moje dziecko nie będzie miało co jeść. Okazuje się jednak, że tzw. tradycyjna dieta psuje nam podniebienia. Tracimy dobry smak. Przez to moje dziecko nie akceptowało żadnych warzyw i wielu innych potraw. To znaczy, nie tylko przez to, bo także i tu SI wpływa bardzo. Jednakże teraz moje dziecko je dużo więcej rzeczy niż przed dietą (choć wielu mi zarzucało, że zabieram dziecku cenne składniki itd.) Ma też dużo większą świadomość co do zdrowego odżywiania i chętnie o tym opowiada innym. Jest bardziej otwarta i skora do próbowania nowych potraw.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że M uczy się w domu. Ponieważ chodziła do przedszkola 4 lata, musiała przejść proces odszkolnienia. Ale znacznie ważniejsze było leczenie ran, o których nie miałam świadomości, kiedy M chodziła do placówki. Wtedy cieszyła się dziećmi, teraz zaczęła opowiadać różne przykre historie, które ją spotkały oraz wylewać swoje żale, zarówno na koleżanki i kolegów, jak i przedszkolanki. Dowiedziałam się, jak nisko moje dziecko siebie ceni. Tak nisko, że chciałoby być jedną z dziewczynek, które lubiła, ale chyba bez zbytniej wzajemności. Rzeczona dziewczynka była wzorem zachowania, wszystko jadła, była cicha i grzeczna. Ale jak dla mnie zupełnie nieczuła i nieempatyczna. Dowiedziałam się o niezdrowej rywalizacji, o okropnym porównywaniu się. Dowiedziałam się, że moje dziecko było karane!!!!! Często tak bezsensownie, że serce mi pękało, gdy tego słuchałam. Że moje dziecko czuło, że nie jest wysłuchiwane do końca i rozumiane. Mimo tych wszystkich przykrości, M nadal chciała się spotykać z koleżankami z przedszkola. Spotyka dwie z nich na balecie, ale jest przez nie odrzucana, bo one chodzą razem do jednej klasy, a ona?? W sumie nie rozumiem powodu tego odrzucenia, ale M przeżyła to koszmarnie na początku roku szkolnego. Teraz widzę, jak ostatecznie dzielnie to przeszła! Jak wielka zmiana w niej zaszła! Ma swoich znajomych i przyjaciół z edukacji domowej i jest szczęśliwa. Niesamowite jest też to, że przecież także między dziećmi ED zdarzają się przykre sytuacje, ale bardzo szybko się rozwiązują i moja Marta NIGDY nie wspomina nic przykrego. Z dziecka bardzo zalęknionego na początku roku, które nie chciało mnie puścić na krok (kończyło się straszną histerią), stała się niesamowicie samodzielną dziewczynką, która kroi sobie chleb i robi sama kolację oraz zostaje sama na zajęciach.

ED jest w sposób szczególny dedykowana dzieciom z trudnościami. Ale to już następny post, bo zbyt wiele chciałabym chyba powiedzieć :)

wtorek, 5 maja 2015

Chciałabym/chciałbym uczyć w domu, ale ja się do tego nie nadaję.

Chciałabym napisać tekst dla wszystkich wątpiących, zastanawiających się, a zwłaszcza podziwiających ED z odległości, ale przekonanych o własnej niemocy, o tym, że oni nie dadzą rady. Bo to tekst o mnie :)



Próbuję sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz usłyszałam o ED i nie potrafię. Bardzo możliwe, że pierwsze informacje miałam od mojej ukochanej Igi z Krakowa, która uczy dzieci w domu. Oczywiście moje pierwsze skojarzenia, że jakie to fajne i bardzo stereotypowa obawa o tzw. socjalizację. Jak ja się teraz z tego śmieję. Iga szybko rozwiała moje wątpliwości i z łatwością przekonała, że przecież dzieci ED nie siedzą zamknięte w klatkach, ale chodzą na różne zajęcia, mają kontakt z innymi dziećmi, co lepsze z dziećmi w różnym wieku, co jest dużo bardziej wartościowe i naturalne, bo w życiu dorosłym nie spędzamy czasu w grupie rówieśniczej. Od początku byłam więc fanem ED. Pamiętam doskonale, że nie miałam nic do zarzucenia, po odrzuceniu pierwotnych, chwilowych tylko obaw. Powiedziałam jednak, że to zadanie dla ludzi wyjątkowych, czyli absolutnie nie dla mnie. Ja się do tego nie nadaję, bo…. i tu padała cała lista przeciwwskazań. Mówiłam, że nie jestem wystarczająco zdyscyplinowana, że nie mam autorytetu u swojej córki, że ona mnie nie słucha, gdy chcę ją czegoś nauczyć, że ona w domu nie chce się w ogóle uczyć (chodziła do przedszkola), że ja jestem zbyt leniwa i wygodna, że nie mam ani wiedzy, ani wykształcenia, że nie umiem uczyć, że nie umiem zachęcić, że nie umiem zmotywować itd., itd. Słowem: chciałabym, ale ja się do tego nie nadaję! Zapisałam się na facebookową grupę Edukacja domowa i zazdrością podglądałam poczynania innych rodzin, utwierdzając się tylko w przekonaniu, że ONI są niezwykli, mają jakieś niesamowite talenty i zdolności. Gdzie mi do nich! Mój podziw dla ED rósł, ale i moje poczucie bezwartościowości również.
Uważam, że nie ma przypadków i nic nie dzieje się bez sensu. Nadarzyła się okazja, żebym i ja mogła zasmakować w edukacji domowej. I jestem pewna, że gdyby nie splot tych wydarzeń, nigdy bym się nie odważyła, gdyż byłam niejako sama uwikłana w system. Marta poszła do przedszkola, a ja do pracy. Planowałam następnie znaleźć dla niej dobrą, prywatną szkołę katolicką. Edukacja domowa kojarzy mi się bowiem także z mamami, które nie pracują (lub pracują w domu) i zajmują się dziećmi. Często jest tych dzieci więcej niż przeciętnie ;) Ja o sobie myślałam jako o mamie pracującej. Perspektywę zmienił splot dwóch wydarzeń; zajście w ciążę oraz fakt, że nasze przedszkole w ostatniej niemal chwili zrezygnowało z prowadzenia zerówki dla dzieci z drugiej połowy 2008 roku. Marta jako urodzona we wrześniu 2008 roku, jako ostatni rocznik mogła skorzystać z przywileju, że rodzice sami mogli zadecydować, czy posyłają dziecko do pierwszej klasy, czy do zerówki. Dla nas od samego początku było oczywiste, że M zostaje w zerówce. Początkowo miała to być zerówka w przedszkolu, do którego chodziła. Okazało się jednak, że mniej więcej połowa dzieci z jej grupy idzie do pierwszej klasy, dlatego siostry zadecydowały, że nie będzie zerówki w przedszkolu. W tym czasie urodził się już Staś. Znowu byłam w domu. Znowu myślałam o sobie, jako mamie zajmującej się dziećmi. Sporo myślałam o czasie, jaki straciłam, gdy M chodziła do przedszkola. Chciałam jej to jakoś wynagrodzić, być z nią więcej, dać jej siebie. Widziałam też pewne złe wpływy przedszkola, które chciałam jakoś złagodzić. Zaczęłam powoli myśleć o tym, że i tak jestem w domu ze Stasiem na macierzyńskim, to może by tak tę zerówkę zrealizować w trybie edukacji domowej, a od pierwszej klasy znajdziemy jakąś szkołę. Przecież właściwie NIC nie muszę robić, bo M przygotowanie przedszkolne ma już zrealizowane. Przecież jej niektórzy rówieśnicy idą z obecnym stanem wiedzy i rozwojem emocjonalnym do pierwszej klasy. Mąż podłapał temat i był bardzo przychylny. Początkowo myśleliśmy więc tylko o tym, by spędzić ten rok razem. Zobaczyć też, czy się nadaję, jak sobie radzę. Zrobić sobie próbę. Oczywiście okazało się, że mam bardzo dużo powodów do frustracji. Nadal bowiem strasznie porównuję się z innymi, co wcale nie robi mi dobrze. Wielokrotnie miałam już nawet myśli, że wyślę M do szkoły. Ale zaraz bardzo szybko przypominało mi się, jakie to niefajne miejsce. Nie potrafiłam jednak czasem poradzić sobie z poczuciem własnej słabości. Wtedy pisałam pełne rozpaczy posty na grupach Edukacja domowa i Edukacja domowa – szkoła podstawowa i zerówka. Chcę w tym miejscu jeszcze raz podziękować wszystkim, którzy wielokrotnie podnosili mnie na duchu, przekonywali, że dam radę, a raczej, że radę da Marta. Bo to właśnie zrozumiałam. Nie ja muszę dawać radę. Radę ma dawać sobie dziecko. A ono, jeśli tylko nie przeszkadzamy, dajemy przestrzeń, tworzymy warunki, na pewno da sobie radę. Kocham ED całym sercem. Widzę, jak moje dziecko kwitnie. Dziś, widząc wycieczkę szkolną w muzeum zapytała: dlaczego wszystkie dzieci nie uczą się w domu?  Było jej chyba jakoś żal tych uczniów.

Ten niecały  rok pokazał mi wiele o mnie. Staję w prawdzie o sobie. Jestem leniwa, niezorganizowana i rozlazła. Jestem śpiochem i spóźnialską. Brakuje mi kreatywności i cierpliwości. Ale tego wszystkiego, czego mi brak uczę się przy moich dzieciach. One są dla mnie szkołą. A ja jestem szkołą dla nich. Uczą się bowiem najwięcej przez naśladowanie. Są niezwykle mimetyczne. Nie wyleczyłam się z moich kompleksów, ale bardziej patrzę na talenty swojej córki, niż własne wady. Wiem, że da radę, dlatego zamiast (wątpliwej) kariery zawodowej wybieram edukację domową. Wiąże się to dla nas ze sporymi utrudnieniami finansowymi. Bo teraz jedyną przeszkodą dla ED, jaką widzę, to właśnie praca mamy. Nie każdy może sobie pozwolić na luksus pracy w domu. Choć to może być wątpliwy luksus. Mam za sobą epizod pracy w domu, gdy Marta miała rok. To było dla mnie bardzo trudne, połączyć te dwa obowiązki. Wybieram jednak inne dobro. Nie będziemy spędzać wakacji za granicą, a nawet w pensjonatach w Polsce. Liczymy na naszych przyjaciół i ich gościnę. Nie będziemy nosić najlepszych ciuchów. Także liczymy na naszych przyjaciół, którzy dają nam ubrania po swoich dzieciach. Nie będziemy mieli samochodu marzeń, czyli BMW bo to Będziesz Miał Wydatki ;) I wielu innych wartościowych rzeczy materialnych, ale za to będę z moimi  dziećmi. Będę z bliska obserwować, jak się rozwijają. Nie umknie mi żadne słowo ;) Będę im towarzyszyć w przygodzie, jaką jest nauka. Nadrobię swoje liczne braki w wiedzy oraz w rozwoju osobistym. I będę się z tego cieszyć, tak jak się cieszę teraz, każdego dnia, od kiedy nie mam już żadnych wątpliwości, że ED to najlepsze, co się nam mogło przytrafić.

poniedziałek, 4 maja 2015

Lekcja w Kampinosie

Dziś mieliśmy okazję być na lekcji w Centrum Edukacyjnym przy Kampinoskim Parku Narodowym. Oczywiście lekcja bardzo ciekawa. Zobaczyliśmy i dowiedzieliśmy się sporo rzeczy. Na początek omawialiśmy makietę parku - robi wrażenie. 

Następnie oglądaliśmy interaktywną wystawę.





Spreparowane zwierzęta, wyglądają niemal jak żywe.

Następnie dowiedzieliśmy się czym różni się poroże od rogów. To pierwsze jest wymieniane co roku, a drugie rośnie całe życie. Można się było też zmierzyć z uniesieniem łopaty łosia.


Zarówno na wystawie, jak i w lesie nie zabrakło wątków patriotycznych. Kampinos był schronieniem dla wielu walczących o niepodległość naszego kraju bohaterów.



Nie wystraszyliśmy się deszczu i poszliśmy na krótki spacer. Widzieliśmy buchtowisko, czyli miejsce po dzikach. Staliśmy w ciszy i wsłuchiwaliśmy się w dźwięki natury - cudowne uczucia.

Oglądaliśmy miejsce, gdzie jakiś ptak oskubał upolowanego gołębia. Niestety na zdjęciu za dobrze nie widać piór. W lesie tym żyją największe, dzikie gołębie w Polsce, grzywacze.



Oglądaliśmy także mrowisko. Pan leśnik pokazał nam, jak mrówki rudnice, czyli największe mrówki w Polsce, strzelają kwasem mrówkowym. Okazuje się bowiem, że samo ugryzienie mrówki wcale nas nie boli, dopiero kiedy dostanie się do niego ów kwas, czujemy pieczenie.

Widzieliśmy także ślady po samcu sarny, a właściwie po tym, jak odpoczywał klękając.



A na koniec spotkaliśmy żuczka gnojarza, który spełnia bardzo ważną rolę w oczyszczaniu lasu :)


Nie ma to jak Kampinowski Park Narodowy. Polecamy :) My bardzo chcemy wracać :)