Jestem tak zdruzgotana, że aż trudno zebrać mi myśli.
Chciałabym coś więcej napisać, bo w krótkich komentarzach na facebooku nie da
się wyczerpująco uzasadnić swojego zdania. Ale myśli tak mi krążą po głowie, że
trudno będzie napisać coś bez chaosu.
Wydaje mi się jednak, że trzeba zacząć od początku. A
początkiem było in vitro. Dla wielu ta kwestia nie jest w tym wypadku kluczowa.
Czy to jednak prawda? Z jednej strony rzeczywiście nie, bo sposób poczęcia i
tak nie wpływa na dalsze przekonania prolajferfów. Jednakże trzeba zauważyć, że
to, co się dzieje po drugiej stronie, jest swoistą konsekwencją przyjętych
założeń. Jeśli bowiem godzimy się na in vitro – inżynierię genetyczną,
ingerencję daleko posuniętą, dochodzimy do takiej sytuacji. Zwolennicy in vitro
nie chcą uznać, że dziecko w tej metodzie traktuje się jak produkt, jak rzecz. Ale
właśnie sytuacja, gdy powstaje chore dziecko – któremu nawet po urodzeniu, wielu
odmawia człowieczeństwa (sic!), obnaża prawdę o in vitro. Skoro bowiem powstaje
produkt, który nam nie odpowiada, należy go usunąć. Ktoś powie, że podobnie
dzieje się, gdy chore dziecko powstaje ze zwykłego poczęcia. Przykro mi to
mówić, ale to świadczy w takim przypadku o egoizmie rodziców (choć nie tylko –
ale o tym za chwilę – nie chcę wszystkich urazić). Każdemu bowiem grozi takie
potraktowanie swojego dziecka – przedmiotowo. Jednakże w metodzie in vitro jest
to kluczowe – tak bardzo bowiem uważa się, że „dziecko mi się należy”, że „chcę
się poczuć ruchy dziecka”, że „chcę je sama urodzić”, że zapomina się, że
dziecko nie jest meblem, który zamawiam u stolarza. Czy nie widzicie, że tu
potrzeby, pragnienia rodziców (matki) są przedkładane nad dobro dziecka? Gdzie
tu jest w tym dziecko? Jego godność? Staje się ono zachcianką, produktem, tak
daleko posuniętym zamówieniem, że gdy nie spełnia wymagań, można się go pozbyć.
(Na szczęście nie zawsze tak musi być).
Wbrew temu, co może się wydawać po moich powyższych słowach,
jestem osobą bardzo empatyczną. Sama jestem matką i myślę, że umiem się wczuć w
drugą matkę. Prolajferom zarzuca się, że nie myślą oni o matce tego chorego
dziecka, że traktują ją jak inkubator itd. Ja o niej myślę. Wiele razy myślałam
o matkach chorych dzieci. Znam osobiście takie mamy. Znam mamy, których dzieci
umierały w czasie ciąży, dzieci, które umierały z powodu chorób po porodzie,
kobiety, które zmagają się z niepłodnością lub które latami czekały na swoje
dziecko. Sama też doświadczyłam niepewności, starań i zmagań o poczęcie
pierwszego dziecka. Miałam przed sobą wizję niemożności posiadania własnych
dzieci. Często też prześladowała mnie myśl, że urodzę chore dziecko. Naprawdę
potrafię się wczuć. Bardzo przeżywałam śmierć dziecka mojej koleżanki. Urodziło
się przedwcześnie. Bardzo kibicowałam, by przeżyło, ale tak się nie stało.
Opłakiwałam je razem z jego mamą i nawet teraz lecą mi łzy, gdy to wspominam… Wiem, jaki to dramat dla matki. Naprawdę nie
muszę sama tego przeżyć, by wiedzieć, co to znaczy.
Dlatego szalenie współczuję matce tego dziecka, które dziś
już odeszło. Domyślam się, jak wielkim cierpieniem jest niemożność posiadania
własnego dziecka i rozumiem, że dlatego in vitro wydaje się być w tym momencie
dosłownie wybawieniem. Dlaczego jednak nie mówi się o tym, że metoda ta niesie
ze sobą OGROMNE ryzyko wad rozwojowych (nie tylko genetycznych, ale rozwojowych
właśnie)?? W tej konkretnej sprawie też jest to skrzętnie ukrywane, spychane na
boczny tor.
Tu można poczytać o badaniach na ten temat:
Procentowo więcej chorych dzieci powstaje z in vitro niż w
czasie tradycyjnego poczęcia, ale możemy tego nie zauważyć, gdyż takie dzieci
nigdy nie ujrzą światła dziennego.
Kiedy więc dowiadujemy się w czasie ciąży, że nasze dziecko
jest chore, możemy podjąć różne decyzje. O ile pierwsza reakcja jest niemal
zawsze taka sama – szok i niedowierzanie, o tyle dalsze wybory są różne. Nie
chcę przesądzać, bo nie mam danych (są one skrzętnie ukrywane – ciekawe czemu?),
ale obawiam się, że może tak być, że dzieci z in vitro częściej są skazywane na
śmierć przez swych rodziców, właśnie ze względu na podejście do dziecka
przedmiotowo – produkt niezgodny z zamówieniem, więc reklamujemy. Brzmi
okrutnie? Niewiarygodnie? Oczywiście jest to zawoalowane dramatem rodziców, ich
cierpieniem. Ja nie odmawiam tym rodzicom tych uczuć! Oczywiście, że cierpią.
Nie dość, że nie mogą począć dziecka normalnie, to jeszcze spotyka ich coś
takiego. Jakie jednak jest podejście do tego chorego dziecka? Należy zakończyć
jego życie. Niestety dzieje się tak zarówno w przypadku chorób śmiertelnych jak
i wad, z którymi można żyć (ale „co to za życie”).
Ale skupmy się na biednej matce. Zastanawia mnie skąd
pomysł, że decyzja o terminacji uchroni matkę przed cierpieniem. Są historie,
które zaprzeczają takiemu podejściu. Nawet moja sześcioletnia córka powiedziała
na temat tej konkretnej sprawy: „Czy mama tego dziecka nie może się nim cieszyć
dopóki ono żyje?” W głowie jej się nie mieści, że można zabić (zdecydować o
śmierci) własnego dziecka. Mogę się tylko
domyślać, jak ciężko było matce, gdy dowiedziała się, że jej upragnione dziecko
jest chore i że i tak umrze wkrótce po porodzie. W dodatku będzie strasznie
cierpieć. Wielu zarzuca profesorowi Chazanowi, że zabawił się w Boga, ale jak
nazwać postawę, gdy decydujemy o terminacji? Czy nie to jest prawdziwą zabawą w
Boga? Chcemy sami zadecydować o końcu życia danego istnienia. Podobnie jest z
eutanazją. Argumentem jest tu cierpienie. Ale zastanówmy się, czy nasze odruchy
są słuszne. Wyobraźmy sobie, że wypadkowi ulega nasz ukochany współmałżonek lub
kilkuletnie czy nastoletnie dziecko. Przeraźliwie cierpią. My zaś stoimy w
obliczu ich niechybnej, nieuniknionej śmierci. Czego wówczas pragniemy? Za
przeproszeniem – dobicia konającego czy jednak spędzenia z nim tych ostatnich
chwil? Nie chcę mówić za wszystkich, ale dla mnie naturalnym odruchem serca
byłoby maksymalnie ulżyć w cierpieniu i wykorzystać ten pozostały czas na
okazywanie miłości i czerpanie miłości – bycie razem, cieszenie się bliskością.
Nie wyobrażam sobie, by sobie to odbierać, skracać ten czas. I myślę, że wiele
matek ma takie podejście. W moim otoczeniu siostra bliskiego przyjaciela miała
taką sytuację. Dla niej było oczywiste, by tak jak mówi moja córka: cieszyć się
dzieckiem, póki jest z nami. Bardzo podobną historię można przeczytać tu: http://www.fronda.pl/a/maria-pikula-dla-frondapl-w-zadnym-momencie-ciazy-nie-czulam-sie-chodzaca-trumna-dla-mojego-dziecka,38656.html
Dlaczego więc rodzice/matki decydują się na aborcję? Myślę,
że w pierwszej kolejności odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponoszą lekarze.
Znam bowiem niejedną historię, kiedy lekarz gdy tylko powstało ryzyko choroby
dziecka, od razu sugerowali rozwiązanie w postaci aborcji. Okazuje się, że
standardowym wyjściem z sytuacji jest „zabicie problemu w zarodku”. Lekarze
może nie zdają sobie do końca sprawy z tego, jakimi są autorytetami dla kobiet
w ciąży. Zwykle nie dyskutujemy z ginekologiem, gdy zleca nam jakieś badania i
zapisuje leki. Ufamy. Wierzymy, że skoro mówi, iż to najlepsze rozwiązanie, to
należy je wybrać. Nie mówię, że z łatwością. Nie twierdzę, że podjęcie takiej
decyzji to pestka. Kobieta cierpi. Tylko fałszywie według mnie, przekonuje się
ją, że terminacja oznacza koniec jej problemów. Pomijam już możliwość powikłań
po aborcji, które uniemożliwiają poczęcie kolejnego dziecka, ale często zostaje
w matce żal, trauma. Owszem śmierć dziecka po narodzinach jest także cholernie
trudnym i traumatycznym doświadczeniem, ale wiele historii – jak choćby ta powyżej
zalinkowana – potwierdza, że można to przeżyć w taki sposób, by nie mieć żalu
do siebie. Skoro myślimy o matce, to uważam, że wywieranie na niej presji, by
zabiła, wcale jej nie pomaga. Uważa się bowiem, że po terminacji temat jest
skończony. Ona natomiast pozostaje z własnymi myślami i uczuciami – porażki,
straty, załamania. Natomiast ginekolog nie ma już z nią kontaktu, więc może
sobie uważać, że wybawił kobietę, gdy tym czasem skazał ją na inne, ale jednak
dalsze cierpienia.
Są miejsca jak Warszawskie Hospicjum dla Dzieci http://www.hospicjum.waw.pl/ które
pomagają rodzicom w ostatnich chwilach życia swoich dzieci. Tam rodzice
otrzymują fachową pomoc i wsparcie. Doświadczają, że można się przygotować na
odejście dziecka i przeżyć je możliwie jak najłagodniej. Nie muszą później
zmagać się z wyrzutami sumienia, nieutulonymi uczuciami żalu i straty. Uczą
się, że chorym dzieckiem można się cieszyć, czerpać z tych krótkich chwil i przyjąć
moment śmierci swojego dziecka, zamiast samemu go wyznaczać. Potrafią po czasie
nawet z radością i wdzięcznością mówić o czasie, który mogli, dane im było
przeżyć, nawet z ciepiącym dzieckiem.
I jestem przekonana, że właśnie tego chciał profesor Chazan
dla swojej pacjentki . Choć drobna uwaga, że nie on prowadził jej ciążę, a
jedynie ją konsultował, więc czemu on ponosi odpowiedzialność a nie – jeśli już
w ogóle – lekarz prowadzący? To kolejny absurd tej historii.
Tak, Chazan przed laty sam przeprowadzał aborcje. Nie będę go w tym
względzie wybielać ani omijać tej kwestii. Ale to właśnie wielu "aborterów" po
latach swych praktyk dochodzi do wniosku, jak nieludzka to instytucja. Podobnie
pan profesor. To nie wiara, ale właśnie doświadczenia kazały mu zmienić
stanowisko. Dla wielu to niewiarygodne, a dla mnie dokładnie przeciwnie. Miał
okazję przekonać się, jakie fatalne skutki przynosi aborcja i miał odwagę zweryfikować
swoje poglądy.
I na koniec moje zdziwienie. Tak bardzo broni się prawa
matki do samostanowienia, do jej wyboru. Dlaczego zatem nie broni się prawa
wyboru lekarza? Pomijając już kwestie moralne, brakuje tu równości. MUSI bo
jest ginekologiem? I odwracanie zasady „po pierwsze nie szkodzić”! On właśnie
chciał nie szkodzić nie tylko dziecku, ale także matce – tego przeciwnicy nie
chcą uznać.
Inną nierównością wobec prawa jest też fakt mało znany. Otóż
w 2012 roku poseł Wipler składał interpelację z zapytaniem o listę klinik, w
których dokonywana jest aborcja zgodna z prawem. Ministerstwo Zdrowia
odpowiedziało wówczas, że nie potrafi udzielić odpowiedzi, gdyż taki rejestr nie
istnieje. Ale gdy takiej samej odpowiedzi udziela lekarz, jest on ścigany i
karany za złą wolę – także przez samo ministerstwo.
Decyzja pani prezydent jest haniebna, gdyż pokazuje, że
katolicy nie mają już prawa zajmować wyższych, decyzyjnych stanowisk, a przynajmniej
że nie wolno im kierować się własnymi przekonaniami. Tak właśnie zrobiła Hanna
Gronkiewicz Waltz. Uważa się bowiem za katolika, ale zupełnie zaprzecza temu w
przestrzeni publicznej.
Mam nadzieję, że sprawiedliwości stanie się zadość i
odwołanie od decyzji przyniesie oczekiwany skutek.