Jestem bardzo poruszona nie tyle kampanią, którą prowadzi
obecnie Fundacja Mamy i Taty, co reakcjami na nią. Od kilku dni zbieram się, by
coś napisać na ten temat, ale jako mama małych dzieci nie nadążam, ale może nie
będzie jeszcze za późno ;)
Na początek będzie bardzo osobiście – bo to teraz takie
modne, żeby chwycić za serce swoją wyjątkowo trudną czy czasem wręcz
dramatyczną i traumatyczną historią ;)
Kiedy wchodziłam prawie 10 lat temu w związek małżeński,
marzyłam o gromadce dzieci. Tak zwana wielodzietność – ale chyba wtedy nie
znałam nawet tego słowa – była dla mnie czymś oczywistym. Życie jednak
szybciutko zweryfikowało moje plany i wyobrażenia. Jak to mówią, chcesz
rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedz Mu o swoich planach. Po półtora roku od ślubu
nadal byliśmy bezdzietni. Zaczynaliśmy się zastanawiać, czy może my nie możemy
mieć dzieci, może mamy jakieś ukryte choroby, a może taki po prostu zamysł
Boży. Ale ponieważ tę ewentualność mieliśmy omówioną jeszcze przed ślubem, nie
rodziła jakiegoś ogromnego bólu. Było dla nas oczywiste, że w razie czego nasze
dzieci adoptujemy. Zaczęliśmy więc myśleć, jak to praktycznie wygląda. Nie
ustawaliśmy jednak w staraniach i modlitwach o nasze dziecko. Doświadczyliśmy
więc tego lęku, choć nie ukrywam, że zaufanie wobec Pana Boga uchroniło nas
przed rozpaczą i tym bólem, którego doświadcza tak wielu ludzi, gdy ich
upragnione dziecko nie nadchodzi. Nie obce nam jednak były myśli o poczuciu
pewnego rodzaju słabości i bycia gorszym – coś jest ze mną nie tak, skoro nie
mogę mieć dziecka. W tym czasie jedna z sióstr ze Zgromadzenia Franciszkanek
Misjonarek Maryi dała nam obrazek z modlitwą za wstawiennictwem Stanisława
Papczyńskiego, którego proces beatyfikacyjny właśnie się toczył. Mam więc
przekonanie, że ten wspaniały Błogosławiony przyczynił się do poczęcia naszej
Martusi. Wreszcie, po trzech latach oczekiwania mogliśmy się cieszyć
upragnionym, wyczekanym, wymodlonym i ukochanym nad wszystko dzieckiem.
Składaliśmy dzięki Bogu. I na tym koniec bajki i sielanki. Wraz z narodzinami
dziecka, wpadłam w depresję. Banał. Jak to ostatnio często bywa i tyle kobiet
lubi się tym chwalić. Ja czułam się winna. Winna, że nie potrafię cieszyć się
swoim dzieckiem. Winna, że nie potrafię wstać do niego w nocy. Winna, że nie
jestem dobrą matką. Winna, że nie czuję instynktu macierzyńskiego. To nie tak
miało być! Nie tak zaplanowałam! Nie tak wymarzyłam! Czemu to dziecko ciągle
płacze? Czemu nie pomaga ani noszenie, ani nienoszenie? Czemu nie chce spać?
Czemu? Czemu? Czemu nie mam sił się nim zająć? Czemu brakuje mi miłości,
cierpliwości, wyrozumiałości? Wszystkie moje wady i słabości, w tym psychiczne,
wyszły na jaw z ogromną siłą. Nienawidziłam tego obrazu siebie. Byłam matką
beznadziejną. Pierwsze miesiące życia M to była walka. Walka ze sobą. Walka ze
swoimi słabościami. I walka z dzieckiem. Dziś wiem, jakie błędy wtedy
popełniłam, ale nie w tym rzecz. Tamten czas był dla mnie tak trudny, że
powiedziałam sobie: nie nadaję się na bycie matką, wystarczy, że to jedno
dziecko cierpi przeze mnie, więcej nie skrzywdzę, więc nigdy więcej żadnych
dzieci.
A jednak w okolicach drugich urodzin M, zaczęły wracać myśli,
że przecież plan był taki, że następne dziecko będzie po 3 latach, więc czas
zacząć starania. Poczucie obowiązku (?) strasznie mnie paraliżowało. Emocje
szalały – przecież zawsze chciałam mieć dużo dzieci, ale jednak teraz widzę, że
się nie nadaję – walka sprzeczności. Powinnam, ale nie chcę. W dodatku nie
mogę/nie chcę/nie mam odwagi się do tego przed nikim przyznać. Nie można
przecież powiedzieć na głos, że się nie chce kolejnego dziecka, no bo jak to??
I wtedy przyszedł krach finansowy. Nasza względna stabilność
runęła. Męża zwolnili z pracy. Ze mną zakończono współpracę, która choć luźna,
dawała nam jednak stały dochód, mimo że skromny. Do tego kurs franka skoczył
tak, że rata wzrosła nam o kilkaset złotych. Niemal z dnia na dzień stwierdziliśmy,
że zamiast myśleć o drugim dziecku, muszę iść do pracy. Kolejny banał. Ot,
realia polskiej rodziny. Ale w głębi duszy ulga – uff, mam prawdziwe
usprawiedliwienie, dlaczego nie możemy mieć kolejnego dziecka. Wcześniej nie
byłam zatrudniona na umowę o pracę, więc z racji narodzin pierworodnej, nic mi
się nie należało. Żyliśmy skromnie. Ale doświadczyliśmy przymusu pracy mamy.
Nigdy wcześniej ani później (jak dotąd) nie doświadczyłam tak strasznie, czym
jest brak poczucia bezpieczeństwa. Wielu psychologów twierdzi, że jest to
podstawowa potrzeba kobiet. I ja się z tym w zupełności zgadzam. Zachwiać
poczuciem bezpieczeństwa, to rujnować fundamenty, na których opiera się
kobieta. Trwało to kilka miesięcy, zanim na nowo poczułam, że się odbijamy od
dna, ale wyryło na mnie piętno do końca życia.
Poszłam do pracy. Rzuciłam się w jej wir. Kochałam to, co
robiłam. Oddałam temu całe serce. Zaangażowałam się na maksa. Bo taka jestem.
Kiedy coś robię, robię to całą sobą. Nie było mowy o kolejnym dziecku, bo
jesteśmy za biedni, bo nas nie stać. Ale z czasem nasza sytuacja się
stabilizowała. Tomek zaczął zarabiać w różnych miejscach jako wolny ptak. Marta
rosła. Ja w pracy wyleczyłam się z wielu kompleksów, nabrałam pewności siebie,
zrozumiałam swoje błędy, zdystansowałam się do swojego macierzyństwa i moja
relacja z córką zupełnie się zmieniła. Zaczęłam być dumna i po prostu
zwyczajnie szczęśliwa, że jestem mamą. Lata mijały, a we mnie rosło poczucie,
że powinnam mieć koleje dzieci. Kwestie finansowe wciąż jednak były realne.
Zaczęłam jednak czasem myśleć, że to bardzo wygodna wymówka, gdyż wielu ludzi
uboższych, decyduje się na kolejne dzieci, a ja bym chciała wygód. Pracowałam
ciężko, więc czy nie zasługiwałam na te wygody? A przecież wciąż miałam poczucie
życia dość skromnego, żeby nie powiedzieć biednego. W gruncie rzeczy na rękę
była mi nasza sytuacja finansowa, bo wciąż mogłam nią usprawiedliwiać niechęć
do kolejnego dziecka. Było mi wygodnie. Wszystko już fajnie ułożone. M
odchowana. Czego chcieć więcej? A jednak sumienie gryzło.Paradoksalnie dopiero poważny kryzys małżeński, który
postanowiliśmy wspólnie pokonać, zaowocował decyzją o drugim dziecku. Nie ukrywam,
że nie bez znaczenia był tu fakt wprowadzenia rocznego, płatnego urlopu
rodzicielskiego. Tak, ta decyzja rządu pomogła nam w decyzji. Decyzji, której
nigdy nie będę żałować. Nie tylko dlatego że mam drugie dziecko, ale przede
wszystkim ze względu na łaskę, którą otrzymałam wraz z narodzinami Stasia. Po
pierwsze był niejako lekarstwem na rany po pierwszych doświadczeniach
macierzyństwa, po drugie dlatego że otworzył mnie na koleje dzieci. Od
pierwszych dni jego narodzin niezmiennie powtarzam, że jest tak cudowny, że ja
chcę jeszcze i jeszcze.
Kończący się urlop macierzyński – czytaj kończące się
pieniądze – bo postanowiliśmy, że zostaję w domu ze Stasiem i nie wracam na
razie do pracy – przywołały jednak znane lęki o byt finansowy. Jak sobie damy
radę bez mojej pensji? Z czego tu zrezygnować, skoro czuję, że dawno
zrezygnowałam już ze wszystkiego. Czemu innych stać na narty? Przecież nie
marzę o Alpach, ale nawet na Polskę nie możemy sobie pozwolić? Czemu nie mogę
mieć lepszego samochodu? (Czytaj BMW – samochód moich marzeń, który na zawsze
pozostanie tylko w tej sferze.) No ale to to są wielkie pragnienia, ale ja
nawet do fryzjera nie chodzę! Ciuchów dzieciom nie kupuję – bo wszystko na
szczęście dostają, ale przecież inni kupują dla dzieci z przyjemności, żeby
cieszyć swoje i cudze oko, a ja nie mogę. Stach nie chodzi na żadne zajęcia, bo
M ma swoje trudności, więc ją trzeba wspomagać i wszystkie pieniądze idą na jej
edukację, a i tak nie realizujemy wielu pomysłów, które dobrze by jej zrobiły.
Więc pojawiły się myśli, że powinnam wrócić do pracy. Do tego zmęczenie
dziećmi, bo o to jeszcze zachciało mi się uczyć Tusię w domu, więc jestem z
dwójką cały czas. I jak tu myśleć o kolejnym dziecku?
I wtedy kolejne światło z góry. Odwiedziny u wspaniałych
wielodzietnych Igi i Dominika w Krakowie – właśnie wtedy, gdy z bólem
stwierdziliśmy, że znowu nie stać nas na narty i nie jedziemy nigdzie na ferie.
Zaprosili nas do siebie na kilka dni. Zobaczyłam, jak ta ubogo żyjąca Rodzina,
jest bogata Miłością. Miłością do Boga i Miłością do siebie nawzajem. Byłam
poruszona i wzruszona. Zrozumiałam, że jestem wielkim egoistą, ale że także
zupełnie bez sensu porównuję się z moimi bogatymi znajomymi, którym nigdy nie
dorównam i którym (nieświadomie?) zazdroszczę. Myślę, że zazdrość dlatego jest
jednym z grzechów głównych, bo szalenie nas wyniszcza. Ja byłam właśnie tak
wyniszczona. Świadectwo tej rodziny poruszyło moje sumienie. I znów pomogło
przypomnieć sobie moje priorytety.
Moje priorytety są moje i wcale nie muszą być uniwersalne.
Nie uważam też, że są najlepsze z możliwych. Nie osądzam i nie potępiam też
nikogo, kto ma inne. Stwierdziłam bowiem, że wolę mieć dzieci, bo to jest
najlepsza inwestycja. Wszystko inne jest wątpliwe i kruche. Wolę więc żyć
skromnie, ale mieć dużą rodzinę, dużo osób do kochania – dawania i otrzymywania
miłości.Nie będę miała wspomnień z Tokio. Nie będę miała wspomnień z
nart. Nie będę miała BMW. Nie będę miała jeszcze wielu innych rzeczy, ale już
na zawsze będę miała moje dzieci, a potem także wnuki. Nie stać mnie na
fryzjera, nie stać mnie na chodzenie do restauracji, nie stać mnie na chodzenie
do klubów sportowych, nie stać mnie na panią do sprzątania, nie stać mnie tort
z cukierni na urodziny dzieci, nie stać mnie na ubrania, nie stać mnie na
lepsze mieszkanie…. Świadomie z tego rezygnuję i wybieram dzieci. A
jednocześnie doświadczam, że z każdym dzieckiem, Tomek zarabia więcej. Więc
nasz byt się nie poprawia, ale też nie pogarsza na tyle by np. wylądować na
bruku. Tak widzę działanie Opatrzności.
Każdy człowiek ma inną historię życia i inne priorytety. Wierzę
jednak, że większość kobiet (jeśli nie wszystkie) ma instynkt macierzyński.
Każda marzyła lub marzy o tuleniu maleństwa. Nie dla każdej jednak bycie mamą
to cel i istota kobiecości. Spot Fundacji Mamy i Taty odbieram jako troskę o te
uczucia kobiecie, które mogą zostać przytłumione w wirze codzienności,
zwłaszcza atrakcyjnej czy pasjonującej pracy. W skrócie przesłanie, jakie tu
widzę to: kobieto, chcesz robić karierę? Ok, masz do tego prawo, tylko zastanów
się, czy nie będziesz żałować, bo może być za późno na dziecko. Tylko tyle i aż
tyle.Zupełnie nie rozumiem całego hejtu na to, czego ta kampania
nie dotyczy. Zarzuty jakie spotkałam:- nie mówi o życiu przeciętnych, ubogich ludzi- nie mówi o roli mężczyzny- nie mówi o problemach samotnych matek (np. ze ściągalnością
alimentów)- nie mówi o braku świadczeń socjalnych dla rodzin- nie mówi o braku polityki prorodzinnej- nie mówi o kobietach, które naprawdę chciały, ale nie mogąI tak dalej, i tak dalej. Nie mówi o milionie innych rzeczy,
więc jak można ją za to hejtować? Gdyby poruszyła jedną z wymienionych, nadal
byłyby zarzuty, że nie porusza innych.Porusza ten, bo coraz więcej kobiet wpada w wir pracy i
kariery. Jeszcze tylko samochód. Jeszcze tylko mieszkanie. Jeszcze tylko
podróże. Bo trzeba żyć. A przecież dzieci to „nieżycie”. Ale w głębi duszy tych
kobiet tkwi pragnienie potomstwa. Chcą dziecka, ale jeszcze nie teraz. Spot
przypomina, że takie odkładanie może się źle skończyć, bo mogą w końcu nie zdążyć
i po prostu żałować.Ten klip nikogo nie osądza, nikogo nie piętnuje. Zastanawia
mnie więc ta histeryczna reakcja. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że działa tu
mechanizm „uderz w stół, a nożyce się odezwą”. Uważam, że jeśli ktoś uważa, że
spot go nie dotyczy – bo nie ma dzieci z innych przyczyn, niż w nim podane – to
powinien przyjąć go jako adresowany do innych i nie widzę podstaw, by brać go
do siebie. Słowem, przejmować się powinny kobiety odkładające na potem, a
reszta może zwyczajnie olać. Czemu jednak tak się nie dzieje? Bo klip porusza
sumienie nie tylko tych bogatych. Nadal jednak uważam, że jeśli sumienie
czyste, nie powinno ono tak gwałtownie buzować. A mówię to znając swoje własne
słabości i skłonności do uciekania w wymówki, że mnie nie stać na dziecko.
Tokio to dla nich jakaś odległa galaktyka. Oni mówią, że chcą spokojnie żyć od
pierwszego do pierwszego, że chcą mieć dostęp do żłobków i przedszkoli, że chcą
mieć dofinansowanie do edukacji, że chcą odmalować mieszkanie, mieć w ogóle
jakiś samochód itd. Więc jak to jest? Nie stać mnie, bo nie mam tego, czy
tamtego, a inni mają jeszcze mniej, a jednak decydują się na dziecko. Finanse
to wymówka, za którą stoi – no właśnie co? Delikatnie mówiąc, uwarunkowania
psychiczne, bo tak naprawdę, decyzja o dziecku wynika z naszych całościowych przekonań
i priorytetów właśnie, a także wewnętrznej siły do podjęcia ich realizacji. Wydaje
mi się – z własnego doświadczenia – że kobieta, która z jednej strony w swych
głębokich uczuciach macierzyńskich pragnie dziecka, ale z drugiej doświadcza
przeróżnych trudności, by się na nie zdecydować – przeżywa ogromne rozdarcie i
ból.Ale jak określić fakt, że dla kogoś ważniejsza jest kariera
niż dziecko? Że ważniejsze są podróże? Że ważniejsze są pieniądze? Że
ważniejsze jest wygodne, luksusowe, komfortowe życie? Czy to może być
ważniejsze? Czy mamy prawo, by było? Uważam, że gdy ktoś wchodzi w małżeństwo, zwłaszcza
chrześcijańskie, to nie może być nic ważniejszego – po pierwsze miłość do współmałżonka,
po drugie miłość do dzieci. Wszystko inne można realizować, nie ma zakazu, byle
tylko nie przeszkadzało w osiąganiu tych dwóch celów.Jeśli masz czyste sumienie, to akcja nie powinna Cię poruszać
tak osobiście – choć ma prawo bulwersować, jak każde dzieło. Ale skoro tak
drażni, to może warto zajrzeć w głąb sumienia, czy czasem o czymś nam nie
przypomina, czego uznać nie chcemy/nie potrafimy/nie mamy siły. Nikt Cię nie
osądza – sam siebie sądzisz, skoro widzisz osąd, gdzie go nie ma. Chciej
zobaczyć troskę.Choć kobiety mają tendencję, by wszystko brać za bardzo do
siebie. Jak w tym żarcie:- Mąż do żony – Wy, kobiety wszystko bierzecie do siebie.- Żona – Ja nie.
Epilog
Kilkakrotnie pojawiały się też głosy, że nawet jeśli ktoś
dziecka nie chce, to nikomu nic do tego, to nie jest niczyja sprawa, nie wolno się
nam wtrącać. Otóż mam mieszane uczucia. Z jednej strony chciałabym ten wybór
uszanować i powiedzieć – ok, Wasza sprawa, róbcie, co chcecie. Ale nie mogę.
Nie mogę tego powiedzieć, bo to nie jest tylko i wyłącznie Wasza sprawa.
Dlatego, że dzieci są wspólną wartością całego społeczeństwa. Dlaczego moje
dzieci mają w przyszłości pracować na tych, którzy dzieci nie mają? Że niby
jak, bo przecież nikt w emerytury nie wierzy. Ale nawet jeśli komuś uda się
odłożyć i żyć „za swoje”, to będzie kupował chleb, który upieką moje dzieci,
pójdzie do moich dzieci do lekarza, moje dzieci będą budowały drogi itd.
Niestety to nie jest tylko Wasza sprawa.